Historia

13 września 1944 roku amerykański samolot bombowy B - 24 „Liberator” z dziesięcioma osobami na pokładzie, nazywany przez załogę „Dinah Might”, wykonywał misję bombową nad Zakładami Chemicznymi w Oświęcimiu – Dworach.

Maszyna należała do 761. Dywizjonu Bombowego 460. Grupy Bombowej, który stacjonował w południowych Włoszech. Samolot zabrał 8 bomb i 8 ton paliwa. Lot w pobliże celu z lotniska Spinazzol odbył się bez strat, ale przed zrzuceniem bomb „Liberator” został trafiony w silniki prawego skrzydła oraz w kadłub przez pocisk niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Zawrócił na południe. Nad Sopotnią Wielką dowódca wydał rozkaz opuszczenia maszyny. Część załogi uratowała się skacząc ze spadochronami. Ci, którzy pozostali na pokładzie samolotu, musieli podjąć próbę lądowania na polach w okolicach Jeleśni. Podczas lądowania z prędkością ok. 150 kilometrów na godzinę samolot złamał się na pół. Dwóch młodych członków załogi poniosło śmierć. Pozostałych ośmiu lotników trafiło do hitlerowskiej niewoli.

Na miejscu zginął 23-letni nawigator Leo Dietz. Z powodu upływu krwi nie przeżył też drugi pilot Lester Porter, ciężko ranny nad celem w Oświęcimiu i wyrzucony na spadochronie nad Pewlą Wielką. Obaj pochowani zostali na cmentarzu w Żywcu. 21 października 1947 roku ich ciała ekshumowano i przetransportowano do USA.

Pozostałym członkom załogi udało się przeżyć. Dowódca John J. Wegner, ranny w głowę podczas lądowania, trafił do hitlerowskiej niewoli. Podobny los czekał 19 - letniego bombardiera Charles’a H. Keutmana, inżyniera pokładowego (strzelca górnego) Leuther’a E. Davisa , radiooperatora (strzelec boczny) Dick’a Sillvana i strzelca dolnego Floyda O. Gossett, którzy wyskoczyli ze spadochronem nad Sopotnią Małą, a także strzelca przedniego James D. Creamera , który podczas lądowania został ranny w nogę.

26-letni inżynier pokładowy (strzelec boczny) Howard L. Luzier wyskoczył ze spadochronem nad Sopotnią Małą, dostał się do oddziału partyzanckiego, gdzie przebywał dwa miesiące, do hitlerowskiej niewoli trafił na Słowacji 10 listopada 1944roku.

Strzelec tylny James R. McCormick wyskoczył ze spadochronem nad Sopotnią Małą, dostał się do oddziału partyzanckiego, gdzie przebywał 3 miesiące, do hitlerowskiej niewoli trafił na terenie Słowacji 21 grudnia 1944 roku. Żyją jeszcze świadkowie tego wydarzenia, a w posiadaniu niektórych, m.in. kolekcjonera Jana Pudy z Żywca, były do niedawna fragmenty samolotu, a dzwon (pochodzący z 1947 roku) w kaplicy w Przyborowie Jabłonowie wykonany jest z fragmentów bomby, zarzuconej awaryjnie przez „Liberatora”.

Zgodnie z dyrektywą dla amerykańskiego lotnictwa, która wydana została dwa dni po inwazji w Normandii, celami o najwyższym priorytecie były zakłady przerabiające ropę naftową oraz produkujące paliwa syntetyczne. Dyrektywa obowiązywała do końca wojny.

Misje były niezwykle nużące, trudne i niebezpieczne. Trwały od 8 do 10 godzin, podczas których na niewygodnych stanowiskach nie można było się za bardzo poruszać, a w środku samolotu szalał wiatr i panowały temperatury do minus 50 stopni Celsjusza. O przeżyciu decydowała sprawność instalacji elektrycznej ogrzewającej kombinezony i instalacji tlenowej.

Podczas wszystkich misji na cele na Śląsku i Oświęcim Amerykanie stracili ponad 300 maszyn: zestrzelonych nad celem lub tych, które padły łupem Luftwaffe, bądź które nie doleciały do bazy na skutek uszkodzeń czy braku paliwa, albo rozbitych przy lądowaniu. Zginęło około 400 lotników, wielu dostało się do niewoli, a liczby rannych nie poznamy nigdy, gdyż ich nie wymieniano w oficjalnych raportach – opowiada Szymon Serwatka, badacz historii lotniczych, członek grupy badawczej Aircraft Missing In Action Project.

Wspomnienia Leszka Gawrona nt awaryjnego lądowania w Jeleśni w dniu 13 września 1944 r. amerykańskiego samolotu bombowego B-24 Liberator „Dinah Might" :

„Był rok 1944, 13 września, przyszliśmy ze szkoły, bawiliśmy się na brzegu poza domami. Nagle usłyszeliśmy warkot samolotów, które leciały od Pewli Wielkiej ponad górą Upłaz. Było słońce, bardzo błyszczały. Leciały w stronę Przyborowa i tam zniknęły za górami. Jeden samolot leciał później i wyskoczył z niego pilot nad Pewlą Wielką, samolot leciał dalej nad Przyborów i tam coś zrzucił. My cieszyliśmy się, że jedzenie, ale to było coś innego. Samolot skręcił w prawo ponad górę Kiczorę, tam wyskoczył znów skoczek na polach w Sopotni Wielkiej. Samolot skręcił w prawą stronę , zniżył lot, spadł w potoku suseńskim i tam się przełamał. My pobiegliśmy, było nas trzech. Gdy już dobiegliśmy byli tam ludzie- jedna kobieta i trzech mężczyzn, którzy coś dostali, bo jeden trzymał buty oficerki. Nas też zawołali, ale baliśmy się. Wtedy podszedł jeden z załogi i dał nam czekolady. Była wielka radość.

Po pewnym czasie przybyli Niemcy, którzy nas przegonili mierząc karabinami. Uciekliśmy i czekaliśmy, co będzie dalej. Załogę Liberatora prowadzili Niemcy. Jednego załoga niosła na plecach. Zanieśli ich do domu gospodarza Wrzeszcza, zwanego Gamer, tam ich uwięzili. My to widzieliśmy, ci którzy byli ze mną już nie żyją.”

Szymon Serwatka - Opracowanie:

Dwa dni po inwazji w Normandii, 8 czerwca 1944 roku wydano dyrektywę dla amerykańskiego lotnictwa strategicznego. Wskazywała ona zakłady przerabiające ropę naftową oraz produkujące paliwa syntetyczne jako cele o najwyższym priorytecie. Dyrektywa obowiązywała do końca wojny, a dwa dni po jej wydaniu 15 Armia Powietrzna otrzymała wykaz konkretnych celów do zniszczenia:

- pola naftowe w Ploesti (Rumunia);

- rafinerie w Budapeszcie i Wiedniu;

- zakłady produkcji paliw syntetycznych na Śląsku, w Polsce oraz w okręgu Sudety.

Zakłady w Blachowni Śląskiej i Kędzierzynie były celem misji bombowych już 30 czerwca oraz 2 lipca. Pierwszy skuteczny nalot przeprowadzono 7 lipca 1944 roku. Do 26 grudnia 1944 włącznie przeprowadzono dziewiętnaście nalotów.

Misje były niezwykle nużące, trudne i niebezpieczne. Trwały od 8 do 10 godzin, podczas których na niewygodnych stanowiskach nie można było się za bardzo poruszać, a w środku samolotu szalał wiatr i pasowały temperatury do –50 stopni C. O przeżyciu decydowała sprawność instalacji elektrycznej ogrzewającej kombinezony i instalacji tlenowej.

Jednak pomimo arktycznych temperatur, wielu lotników pamięta uczucie gorącego potu strumieniami spływającego po karku, kiedy byli nad celem. To był nastraszniejszy fragment lotu, ponieważ aby trafić cel, formacje musiały lecieć przez około dwie minuty po linii prostej do celu. Jesli Niemcy prawidłowo określili kierunek, prędkość i wysokość lotu, wśród srebrnych maszyn rozpętywało się piekło. Artyleria przeciwlotnicza kal 88 i 105 mm formowała na drodze bombowców pudełko z rozrywającymi się pociskami, przez które wszyscy musieli przelecieć. Podmuchy wybuchów rzucały maszynami na wszystkie strony, odłamki dziurawiły skrzydła i kadłuby jak rzeszoto, bezpośrednie trafienia zmieniały samoloty w kule ognia i złomu. A załogi dwudziestolatków skulonych na swoich stanowiskach liczyły albo na szczęście, albo Boską opiekę, albo skuteczność hełmów i kamizelek przeciwodłamkowych, ale najczęściej na wszystko naraz.

Zakłady w Oświęcimiu stały się celem dla amerykańskich bomb już 20 sierpnia 1944. Misja z 13 września była druga, a trzeci, ostatni nalot przeprowadzono 26 grudnia 1944. 13 września nad Oświęcim skierowano 4 Grupy Bombowe 55 Skrzydła Bombowego: 460, 464, 465 oraz 485. W ciągu pięciu minut na zakłady spadło 235 ton bomb burzących.

Meldunek sztabu Luftwaffe określa straty w zakładach jako średnie. Dziennik wojenny katowickiej Inspekcji Zbrojeniowej podaje więcej szczegółów: niewielkie szkody w budynkach, znaczne uszkodzenia instalacji kanalizacyjnych i kablowych, średnie szkody na oddziale karbidu.

Niektóry bomby spadły na teren obozu koncentracyjnego Auschwitz I. Zginęło kilkudziesięciu więźniów oraz piętnastu SS-manów. Rannych więźniów umieszczono w szpitalu obozowym. Następnego dnia wręczono im kwiaty oraz podano sute posiłki. W takiej oprawie rannych wizytował komendant obozu w asyście hitlerowskich fotoreporterów dokumentujących rzekome barbarzyństwo amerykańskiego lotnictwa i dobroduszność hitlerowców.

Amerykanie stracili tego dnia nad Oświęcim dziesięć samolotów. Oprócz Liberatora z Jeleśni jeszcze trzy samoloty rozbiły się lub lądowały na polskiej ziemi. Najbliżej celu spadł B-24 z 485 Grupy Bombowej w Zygodowicach. Zginęło sześciu lotników a pięciu dostało się do niewoli. Zmarła kilka dni poźniej wskutek oparzeń dwudziestokilkuletnia dziewczyna pracująca w polu. Dwa następne samoloty zostały uszkodzone nad cele i próbowały dotrzeć na terytorium kontrolowane przez Sowietów. Liberator z 465 Grupy doleciał do Dębicy, gdzie został zestrzelony przez radzieckie Jaki, zanim podjęta została próba lądowania na tamtejszym lotnisku. Szczęśliwie cała załoga się uratowała. Inny B-24 z tej samej jednostki doleciał aż w okolice Lwowa i lądował w Samborze, skąd wrócili do Włoch na pokładzie wyremontowanej w ZSRR Latającej Fortecy.

Drugi utracony przez 460 Grupę bombowiec doleciał do Węgier, gdzie załoga musiała skakać. Dwóch lotników zginęło, reszta dostała się do niewoli. Trzy następne maszyny dotarły do Jugosławii, gdzie lotnicy po lądowaniu na spadochronach zostali w większości uratowani przez partyzantów Tity.

Trzeci B-24 z 460 BG wpadł do morza zaledwie 15 km od brzegu. Przynajmniej trzech Amerykanów utonęło. Ostatnia strata 460 Grupy to bombowiec, który rozbił się przy przymusowym lądowaniu w Bari we Włoszech.

Podczas wszystkich misji na cele na Śląsku i Oświęcim, Amerykanie stracili ponad 300 maszyn: zestrzelonych nad celem, tych które padły łupem Lufwaffe, bądź które nie doleciały do bazy na skutek uszkodzeń czy braku paliwa, albo rozbitych przy lądowaniu. Zginęło około 400 lotników, wielu dostało się do niewoli, a liczby rannych nie poznamy nigdy, gdyż ich nie wymieniano w oficjalnych raportach.

Informacja/zdjęcia: Jeleśnia