Jak feniks z popiołów, czyli od wielkiego pożaru do odbudowy kościoła przez Piotra Bebera.
Roku Pańskiego 1675 Jaśnie wielmożny Jego Mość pan Jan z Pieskowej Skały, hrabia Wielopolski, stolnik natenczas koronny otrzymał po Janie Kazimierzu, królu polskim, Żywieckie Państwo. Które wprzód arendą go przez lat trzy trzymawszy, potem go wykupił w roku 1678 wedle konstytucyjej, uczynionej na sejmie warszawskim roku 1631, oddawszy na długi królewskie sześciokroć sto tysięcy złotych, ciągnąc się bliskością po małżonce swojej Konstancyjej Krystynie z Jego Mości pana Krzysztofa Komorowskiego, syna Mikołajowego córki zrodzonej, który Krzysztof po Piotrze Komorowskim, jako stryju bez dziedzictwa umarłym, Suskie Państwo otrzymał. A z tą Jej Mością panią Konstancyją Krystyną z Komorowa Jaśnie wielmożny Jego Mość pan Jan Wielopolski zrodził czterech potomków, to jest Ich Mościów panów Ludwika, pana Jana, pana Franciszka synów i Konstancyją Otulią, córkę. Na których to Żywieckie Państwo wykupił prawem dziedziczny.
Fot. 1. Herb rodziny Wielopolskich – Starykoń
- Drogi Jędrzeju, tak piszesz w swojej kronice pod rokiem 1675. To była ważna data, kolejna zmiana właściciela. Oczywiście nie zapomnieliśmy o ostatnich z rodu Komorowskich, jak i królu Janie Kazimierzu. Do ich historii wrócimy będąc na Starym Zamku. Ciągle jesteśmy w naszej farze i czas zacząć opowieść o barokowych metamorfozach w świątyni, których fundatorami, po słynnych braciach Janie Spytku i Krzysztofie Komorwskich, byli właśnie Jegomoście Wielopolscy herbu Starykoń – dodałam tłumacząc naszym stałym Czytelnikom pewien przeskok w historii panujących w dawnym Państwie Żywieckim.
- To prawda, omijamy nie tylko ważne postaci, ale i bardzo barwne. Przyjdzie stosowny czas na snucie pikantnych historii a choćby o Mikołaju Komorowskim – wtrącił Komoniecki. Jeszcze jeden fragment mej kroniki muszę przytoczyć, bo jest to sprawa godna odnotowania. Łączy się zaiste z nowym właścicielem, którego doskonale pamiętam.
Tegoż roku 1700 miesiąca października z rozkazu Jaśnie wielmożnego Jego Mości pana Franciszka Wielopolskiego, starosty krakowskiego, jako Pana dziedzicznego Żywca, był generalny miasta żywieckiego i państwa wszystkiego popis, rachując ludzi wszystkich i dobytki ich, co mieli. Z którego popisu w mieście Żywcu pokazała się liczba ludzi wszystkich, tak małych jakoli wielkich, to jest osób 1377, jako to: gospodarzów z żonami było 499, synów 242, córek 258 czeladzi 124, komorników z żonami 107, dzieci ich 107, komornic 40, krów 440, jałowic 128, cieląt 50, świni 274, zagonów w rolach 337 .
- Rzeczony popis utkwił mi w pamięci bardzo, miałem wtedy 41 lat. Żywo się tym interesowałem i rzetelnie notowałem – wtrącił kronikarz. Franciszek był panem dobrym, zacnym, ale i nowoczesnym. Kochał miasto i szanował poddanych. Zajmował się sumiennie wszystkim: miastem, parkiem, zamkiem, a naprzód wielkie zmiany wprowadził w żywieckiej farze...
Fot. 2. Rysunek fary i dzwonnicy żywieckiej sprzed pożaru w 1711 r. autorstwa A. Komonieckiego
- A więc poszukajmy tychże zmian w kościele. Jędrzeju już wspominaliśmy, jak wyglądała fara na początku XVIII stulecia. Przypomnijmy, że jedyny rysunek w Dziejopisie przedstawia wygląd kościoła i drewnianej dzwonnicy sprzed czasu wielkiego pożaru, który nawiedził miasto w roku 1711, dnia 2 sierpnia. Były to chwile dramatyczne, bardzo dokładnie opisujesz przebieg pożaru. Tragedia zaczęła się tuż po północy, w niedzielę. Piorun uderzył w miedzianą banię wieży, która umieszczona była pod samym krzyżem. Ogień tlił się powoli, dopiero przed świtem został zauważony przez mieszkańców. Wtedy rozpoczęła się dramatyczna akcja ratownicza. Dzwony biły na całe miasto i okolicę. Bohaterską postawą odznaczył się niejaki Wincenty Pikuła, cieśla i mieszczanin żywiecki. Wyszedł na wysoką drabinę i z góry polewał palące się już mury. Nagle runął krzyż wraz z banią miedzianą. Ogień szybko rozprzestrzeniał się, stopił się także dzwon zegarowy znajdujący się na wieży. Przestraszeni mieszkańcy biegali po dachach swoich domów polewając je wodą, obawiali się najgorszego, zniszczenia kościoła, dzwonnicy i zarazem wszystkich domów przy rynku. Ludzie patrzyli, jak płonie więźba kościoła, sygnaturka z dzwonkami na dachu nawy, i w końcu całe sklepienie, które runęło i z wielkim hukiem upadło na posadzkę świątyni.
W trakcie pożaru wieża stała się niejako kominem, z którego na wszystkie strony wybuchał ogień. Wchodził on wszędzie oknami i drzwiami do kościoła. I tak spłonął chór wielki, organy, całe drewniane wyposażenie, co do kołka, jak pisze nasz kronikarz. Ogień był tak intensywny, że nawet grube, żelazne kraty w kaplicy Komorowskich, jaki i kamienne ołtarze, nagrobki, portale strawił i zniszczył do cna... Pozostały jedynie puste mury, bardzo osłabione przez potężny pożar. Mieszkańcy byli bezradni, gasili, co się dało, polewali teren dookoła kościoła. Pożar przycichł wieczorem, ale zakończył się dopiero po trzech dniach. Podobno w murach, w najwyższych partiach, płomienie tliły się jeszcze przez dwa tygodnie. Ziemia wokół świątyni, na której znajdował się cmentarz, była tak gorąca, że nie można było po niej stąpać nawet w butach.
I tak kościół, który stał od zmurowania swego przez lat sześćdziesiąt dziewięć a wieża lat sto dwadzieścia i ośm, przez ten ogień od piorunu tego tylko murami gołemi i pustemi stanęły, i świetnej pamięci wielmożnych Ich Mościów panów z Komorowa pobożna pamiątka zrujnował się .
Tymi smutnymi słowami kończysz opisywać w Dziejopisie jedną z największych tragedii w historii naszego miasta.
Na szczęście dzwonnica i miasto ocalały. Powróćmy na chwilę jeszcze do bohatera - Wincentego Pikuły, który miał szansę uratować kościół. Był przecież cieślą, wiedział, jak można zaradzić. Proponował, ażeby od razu odciąć płonącą część wieży. Mieszkańcy nie zgodzili się, bali się, że wieża zostanie oszpecona. I jak pisze Komoniecki, potem wszyscy bardzo żałowali, że nie skorzystali z rad mądrego rzemieślnika. I tak żywiecka wieża, porównywana przez współczesnych do babilońskich i egipskich, piękniejsza od piramid i rzymskich kolosów, runęła i nigdy już nie odzyskała dawnej świetności. Na szczęście,
w czasie tej wielkiej tragedii, nikt nie zginął. Jedynym poszkodowanym był Tomasz Szczygała z Rudzy, na którego spadła płonąca blacha. Ludzie uratowali biedaka, który po dwóch tygodniach wrócił do zdrowia. Cudem nie spłonęło całe miasto, pomimo że ogniste iskry leciały bardzo daleko, nawet docierały do rzeki Soły. O pożarze w mieście mówiono jeszcze długo. Straty były ogromne, oszacowano je na 200 tysięcy złotych polskich.
W kronice Komoniecki odnotowuje kilkanaście przestróg albo znaków, które miały zapowiedzieć tę katastrofę. Jednym z nich miało być wydarzenia z roku 1711, kiedy to 18 września w trakcie procesji w święto Narodzenia Matki Boskiej rój pszczół przyleciał nad kościół i owady przez trzy dni siedziały na kopule kaplicy Komorowskich. Natomiast w roku pożaru, 24 czerwca, przed św. Janem przez trzy godziny widziano kometę oraz 25 lipca, kilka dni przed tragedią, zegar wieżowy zaczął bić sam bez przerwy zapowiadając, podobno, przyszłą ruinę wieży i świątyni .
- Wielka katastrofa, ogromne straty, czasami zastanawiam się, czy ta tragedia nie była związana z zupełnie innym wydarzeniem. Przypomnę, iż w roku 1706 w kościele zamalowano w prezbiterium wspaniałe freski – galerię portretów państwa Komorowskich, które zdobiły świątynię przez 152 lata. A może to zemsta dawnych panów, zacnych fundatorów tegoż kościoła? – wtrącił tajemniczo kronikarz.
- Może i tak było, ale co najważniejsze świątynia, jak feniks z popiołów, odrodziła się bardzo szybko. A może rzeczywiście nowy właściciel, Franciszek Wielopolski, chciał jak najszybciej odbudować farę i przywrócić jej dawną świetność. Nie chciał dłużej niepokoić Panów Komorowskich, którzy pilnowali kościół, ich ciała znajdują się w kaplicy przecież do dnia dzisiejszego...
Remont fary postępował nader szybko. Pod koniec feralnego roku 1711 wykonano nową więźbę nad całym kościołem oraz nową sygnaturkę. Prezbiterium nakryto sklepieniem kolebkowym z lunetami, a w nawie zrekonstruowano dawne, późnogotyckie sklepienie gwiaździste. Piotr Beber, budowniczy zamku krakowskiego, ukończył już w listopadzie 1711 roku remont wieży kościelnej. Na szczycie umieścił miedzianą banię z krzyżem żelaznym i wietrznikiem , na którym znalazł się rok 1711 na pamiątkę wielkiego pożaru.
Fot. 3. Kościół farny – widok ogólny i wnętrza (barokowy chór i ołtarz główny), karta korespondencyjna z pocz. XX w., zbiory prywatne
Jesteśmy w środku kościoła, znamy dobrze historię budynku z czasów mrocznego średniowieczna, pełnego renesansu, aż wreszcie przyszedł czas na sztukę XVIII stulecia. Stojąc po środku, trudno nie zauważyć wszechobecnego baroku. Nowe wyposażenie, ołtarze pełne obrazów i rzeźb, organy, ambona, konfesjonały, stiuki, polichromie. Wszystko to olśniewało, dekorowało i zaskakiwało zarówno fundatorów, jaki i parafian. Taki był i jest do dzisiaj barok – piękno wielorakie, gdzie dziedziny sztuki, łącza się w nierozerwalną całość. Właśnie wtedy dochodzi do syntezy sztuk - malarstwa, rzeźby i architektury...
Fot. 4. Kościół farny – wnętrze, widok na barokowy ołtarz główny i ambonę, fot. B. Formas-Mądry
cdn.
Autor: Dorota Firlej