Kultura

W piątek, 1 grudnia w Sołtysówce w Rajczy odbyło się kolejne spotkanie z cyklu Rozmowy Kulturalne. Tym razem gościem RK był Michał Kusiak. Pochodzący z Żywca student UJ na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej, miłośnik astronomii, słynny łowca komet i planetoid zdradził nam kulisy pasji łączącej ludzi na całym świecie.

Klaudia Wiercigroch-Woźniak: Michale, niebo nie kryje przed tobą żadnych tajemnic?

Michał Kusiak: Wręcz odwrotnie. Odnoszę wrażenie, że tajemnic przybywa, dlatego że odpowiedzi jakie uzyskujemy w astronomii planetarnej, kosmologii czy w astrofizyce rodzą kolejne pytania, ale rzeczywiście astronom jest osobą, która o wszechświecie wie najwięcej. Ja zajmuję się astronomią planetarną, a mówiąc precyzyjniej badaniem komet i planetoid. Koledzy po fachu, jak np. obserwatorzy lub teoretycy zajmują się wyłącznie matematyką wykonując różnego rodzaju obliczenia i tworząc teorie, które w późniejszym procesie są udowadniane doświadczalnie. Astronomia jest tak szeroko pojętą dziedziną, że trudno sobie wyobrazić, by jedna osoba była alfą i omegą.

K. W-W: ,,A cóż piękniejszego nad niebo, które przecież ogarnia wszystko co piękne” mówił M. Kopernik. Podobno, kto raz zapatrzy się w niebo, ten przestać nie może. Małego Michała świat nad głową intrygował bardziej niż ten na wyciągnięcie ręki?

M. K. : Hm, muszę się cofnąć do dzieciństwa... Astronomia nie była moją jedyna pasją. W szkole podstawowej w równym stopniu interesowała mnie sztuka ludowa, malarstwo na szkle czy muzyka. Uczestniczyłem w różnego rodzaju zajęciach wokalno-tanecznych organizowanych przez MCK w Żywcu. Moment, w którym astronomia zaczęła brać górę nad innymi równoległymi zainteresowaniami wówczas sześcioletniego chłopca przypadł na koniec lat 90’. W tamtym okresie w telewizji transmitowany był program ,,Kwant”, w którym temat astronomii często był podejmowany przez prowadzącego go Romana Kanciruka. W ,,Kwancie” występowali także bracia Jacek i Bogusław Uniwersałowie, pionierzy związani z budową instrumentów astronomicznych, a także organizowany był konkurs pt. ,,Super głowa kwantu” o tematyce rzecz jasna astronomicznej. Wtedy zacząłem przeglądać książki w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadki i miłość do astronomii stopniowo rosła. Z sentymentem wspominam te początki. Później pojawiła się lornetka dziadka...

K. W-W: Właśnie miałam zapytać, co było pierwsze: program ,,Kwant” czy pewien słynny przyrząd optyczny w postaci dwóch lunet...

M. K.: Pierwszy niewątpliwie był ,,Kwant”, chwilę później lornetka dziadka. W latach 90’ pojawiły się dwie medialne komety - Hyakutake i Hale’a-Bopp. Tę drugą można było obserwować od końca 1996 do końca 1997 roku, zresztą była jedną z piękniejszych i największych komet, jakie do tej pory pojawiły się na niebie. Stała się motorem napędowym mojej nowej pasji. Mając 11 lat coraz częściej sięgałem po książki traktujące o astronomii, szukając odpowiedzi na podstawowe pytania: czym są komety, jakie obiekty możemy obserwować we wszechświecie itd. Wtedy już na dobre zainteresowałem się układem słonecznym. Znalazłem także informacje o Davidzie Jewitt'cie, słynnym amerykańskim astronomie, który jako pierwszy na świecie zaobserwował w 1981 roku powracającą Kometę Halley’a oraz obiekty w Pasie Kuipera, gdzie planetoidy obiegają słońce dalej niż Pluton i Neptun rozpościerającym się pięćdziesiąt razy dalej obszarze niż średnia odległość Ziemi od Słońca. Światło w dociera tam w ciągu 10 godzin. Dla nas są to niewyobrażalne odległości. Po dwudziestu latach Davida poznałem osobiście. Wtedy spełniło się jedno z moich marzeń. Innym marzeniem po przeczytaniu książki A. Marksa ,,Pod znakiem komety” było poznanie polskich łowców, m.in. ks. prof. K. M. Rudnickiego, proboszcza starokatolickiego kościoła mariawitów w Krakowie również zajmującego się astronomią. Swoją drogą polecam biografię ks. Rudnickiego, niezwykle ciekawy życiorys. Poznaliśmy się na UJ podczas seminarium astrofizycznego. Wielokrotnie rozmawialiśmy m.in. o jego pobycie w Stanach Zjednoczonych, podczas którego odkrył Kometę Rudnickiego w 1966 roku oraz o jego poszukiwaniach tzw. supernowych. Inspirował mnie do dalszej działalności na tym polu. Starałem się iść w jego ślady.

K. W-W: Pamiętasz swój pierwszy teleskop?

M. K.: Tak. Moim pierwszym teleskopem był chiński teleskop Optisan zakupiony w 1999 roku. Drugi teleskop pojawił się rok później i był wygraną w konkursie ,,Bliżej gwiazd” organizowanym przez nauczyciela geografii i jednocześnie mojego wychowawcę – Jacka Seweryna, który zainicjował wówczas na Żywiecczyźnie cykl spotkań astronomicznych. Mam go do tej pory. Nie jest to sprzęt wysokiej klasy, ale pozwala obserwować księżyc, niektóre planety, ewentualnie jaśniejsze obiekty mgławicowe, natomiast ma dużą wartość sentymentalną. Poza tym był jednym z nielicznych tego typu teleskopów robiących dobre zdjęcia astro-fotograficzne ręczną metodą, których na przestrzeni lat zrobiłem mnóstwo. Za pomocą tych dwóch wspomnianych teleskopów rozwijałem swój warsztat astro-fotograficzny, aż do początków studiów.

K. W-W: Czy niebo, które widział Kopernik, różni się od tego, które obserwujemy dziś?

M. K.: Myślę, że tak. Niebo, które obserwował M. Kopernik miało z pewnością więcej gwiazd. Dzisiejsze zanieczyszczenie nieba światłem, które sami emitujemy, powoduje, że wiele gwiazd, które obserwowaliśmy sto lat temu, dziś gołym okiem nie zobaczymy. Rajcza leży w dość uprzywilejowanym miejscu z uwagi na bliskość gór, takich jak Wielka Racza czy Muńcuł, które pozwalają zobaczyć niebo takie, jakie widział M. Kopernik. Na kopernikowskim niebie można było zaobserwować ruch gwiazdy polarnej. Czterysta lat temu widać było wyraźnie, że delikatnie zatacza krąg wokół bieguna. Dziś jest zdecydowanie bliżej niego, dlatego, że Ziemia wykonuje ruch precesyjny, który w jej przypadku trwa 27 tyś lat. W tym momencie możemy mówić, że gwiazda polarna, jest gwiazdą polarną, ale za 13 tyś. lat już nią nie będzie. Wtedy gwiazdą polarną będzie Wega w gwiazdozbiorze Lutni.

K. W-W: Ile miałeś lat, gdy uświadomiłeś sobie, że astronomia-pasja może przekształcić się w sposób na życie?

M. K.: Myślę, że było to w gimnazjum, więc miałem około 14 lat. Postanowiłem, że chcę zostać naukowcem. Nie jest to prosta droga, jak wówczas wydawało się młodemu miłośnikowi astronomii. Zacząłem od jej popularyzacji. Stopniowy zasób wiedzy o kosmosie satysfakcjonował i utwierdzał mnie w przekonaniu do dziś podtrzymywanej przeze mnie tezy, iż astronomia jest jedną z niewielu dziedzin nauki, w której osoby nie posiadające instrumentów badawczych, mogą zostać prawdziwymi odkrywcami. Na chwilę obecną mamy różnego rodzaju projekty społecznościowe oraz sprzęt, który można wynajmować, a dzięki temu odkrywać tajemnice skrywane przez niebo. Zawodowi astronomowie nie zawsze mają czas na łowienie komet, planetoid czy gwiazd zmiennych. Tę lukę coraz częściej wypełniają miłośnicy astronomii, zresztą robiąc to znakomicie. Popularyzacja astronomii, która dla mnie jest bardzo ważnym aspektem, stała się po latach również sposobem na życie. Oprócz korzyści w żaden sposób nie przekładających się na pieniądze czyli więzi międzyludzkich zrodzonych z pasji, jest także źródłem dochodu. Poza tym astronomia jest znakomitą odskocznią od codzienności. Już samo spojrzenie w niebo pomaga w trudnych chwilach, może być pewnego rodzaju wyciszeniem, uspokojeniem emocji.

K. W-W: Jesteś łowcą komet i planetoid, wiąże się z tym nawet charakterystyczne przezwisko...

M. K.: ... komeciarz. Tak, przezwisko nadał mi Jan Desselberger pracujący w Radio Katowice, były pracownik planetarium. Tak zostało do tej pory.

K. W-W: Kiedy zrodziło się pragnienie odkrywania nowych obiektów w kosmosie?

M. K.: W momencie przeczytania informacji o ks. prof. K. Rudnickim i drze A. Wilku z Krakowa, który za pomocą lornetki odkrywał komety w latach 30’ ubiegłego wieku. Powiedziałem wtedy ,,Wow! Może i mi się uda!”. Teleskopy, które posiadałem nie miały dużych możliwości, Optisan miał bodajże 7 centymetrowe lusterko, lornetka o dwa centymetry mniejsze obiektywy, ale w dobie kiedy Amerykanie dysponowali profesjonalnym sprzętem, odkrycia pozostawały pod dużym znakiem zapytania. Miłośnicy astronomii dokonujący odkryć drogą wizualną również posiadali duże teleskopy, koniec lat 90’, początek XXI wieku, to w zasadzie był koniec odkrywania obiektów tą metodą. Pojawiło się pytanie, w jakim kierunku iść. Początkowo starałem się spełnić w astrofotografii, dopiero później przerzuciłem się na poszukiwanie obiektów poruszających się na tle gwiazd. Do tego służył mi Canon 300d, jedna z pierwszych lustrzanek cyfrowych zbierająca dość dużo światła, dzięki której udawało mi się dość głęboko schodzić z zasięgiem obserwacyjnym, ale to jeszcze mnie nie satysfakcjonowało. Ponieważ teleskop nie był zautomatyzowany, co w sposób naturalny nie przekładało się na regularne obserwacje, więc jako młody chłopak musiałem szukać alternatywnych rozwiązań. W ,,Wiedzy i życiu” natrafiłem na artykuł opisujący dokonania pewnego niemieckiego astronoma amatora. Rainer Kracht poruszający się na wózku inwalidzkim odkrył kometę za pośrednictwem sondy kosmicznej SOHO. Była to kometa SOHO-500. Bardzo szybko świat obiegła informacja, iż sonda SOHO jest najlepszym łowcą komet i ma na swoim koncie już 500 obiektów. Gdy z bratem założyliśmy stałe domowe łącze internetowe zacząłem się starać odkryć swoją pierwszą kometę. Był rok 2004. Ponieważ Internet w naszym regionie szybkościowo porównywalny był z łączami modemu telefonicznego, a prędkość jaką dysponowali łowcy za granicą była niepomiernie większa, problemem nie był brak wiedzy czy doświadczenia, bo te rosły z każdym dniem, ale fakt, że oni byli szybsi pod względem zgłoszenia takiej komety. Pierwszą kometę odkryłem dopiero w 2007 roku, będąc 21-letnim studentem astronomii.

K. W-W: To był moment przełomowy? Worek odkryć się otworzył?

M. K.: Tak, to był przełom. Od tego momentu odkrywanie komet stało się dla mnie rzeczą prostą. Najtrudniej było odkryć pierwsza kometę, zwłaszcza gdy pasmo porażek trwało w tym przypadku trzy lata. Kryzysowe momenty pojawiały się, jak chyba u każdego. Na studiach postanowiłem wrócić do tego tematu na dobre. Po dwóch tygodniach rzetelnego przeglądania danych udało mi się odkryć dwie komety, więc stało się to bardzo szybko. To są komety dość specyficzne ze względu na niewielki rozmiar. Komety, które łowi sonda SOHO, to tzw. pozostałości po rozpadzie wielkiej komety obserwowanej przez chińskich astronomów 2000 lat temu, w okresie narodzin chrześcijaństwa. Przeszła ona wtedy bardzo blisko Słońca niemalże muskając jego powierzchnię. Jak wiadomo siły pływowe działające w pobliżu Słońca są ogromne. Wyobraźmy sobie słonia stającego jedną nogą na dynię lub pomarańczę, które w wyniku nacisku się rozpadają, tak mniej więcej dzieje się dzięki oddziaływaniu Słońca na kometę, które jest tysiąc razy większe. Dlatego kometa rozpadła się na kawałki i dziś te fragmenty możemy obserwować. Poruszają się one po bardzo wydłużonych orbitach, na których obieg potrzebują ok tysiąca lat. Wszystkie obiekty podczas przelotu są na tyle małe, że rozsypują się w drobny pył, wyparowują, nie pozostaje z nich nic. Jedyna możliwością, żeby je zaobserwować, jest sonda kosmiczna SOHO, działająca nieprzerwanie od 1995 roku. To próbnik badawczy, który oprócz tego, że jest nośnikiem wielu informacji na temat naszej „Gwiazdy Dziennej”, pozwolił również rozwinąć taką gałąź astronomii jak tzw. pogodynka kosmiczna, czyli wpływ oddziaływania Słońca na nasza planetę. Oprócz tego równolegle wykształciła się astronomia planetarna związana z rozpadem komet. Zaangażowanie się w odkrycia dzięki sondzie kosmicznej SOHO pogłębiły moją wiedzę w zakresie mechaniki nieba.

K. W-W: Wiedza, doświadczenie, szczęście czy może kumulacja tych czynników sprzyjała temu pierwszemu odkryciu?

M. K.: Na pewno wiedza i przede wszystkim wewnętrzny upór. Gdyby mi go wtedy zabrakło dziś nie rozmawialibyśmy na ten temat. Jedną z form zachęty była możliwość kontaktu z R. Krachtem z Niemiec oraz K. Battamsem, koordynatorem projektu związanego z kometami SOHO pracującym w Wojskowym Laboratorium Badawczym w Waszyngtonie, który wykazał się dużą wyrozumiałością w stosunku do mojej osoby, a już na pewno do mojej ówczesnej łamanej angielszczyzny. Zanim odkryłem pierwszą kometę, wysłałem do niego z tysiąc fałszywych raportów, które na szczęście nie miały wpływu na ocenę mojej osoby. Odkrycie komety za pomocą sondy SOHO jest z jednej strony łatwe, a z drugiej niekoniecznie. Trzeba umieć na zdjęciu odróżnić potencjalne obiekty od różnego rodzaju szumów, a także w miarę szybko dokonać obróbki tych zdjęć. Karl dając mi pewne wskazówki wykonał kawał dobrej roboty w moim przypadku. Bardzo go za to cenię, jest dla mnie niekwestionowanym autorytetem.

K. W-W: Jakie cechy powinien mieć łowca komet oprócz wspomnianego przez ciebie uporu?

M. K.: Musi być spostrzegawczy, wiedzieć czego szukać i przede wszystkim mieć wewnętrzną pasję. Gdy zabraknie tego trzeciego czynnika dwa pierwsze mogą się okazać niewystarczające. Łowcą komet może zostać każdy, ale nie każdy zostanie odkrywcą. Ja na pierwszą kometę czekałem trzy lata, jak już wcześniej wspominałem, z prostej przyczyny, mianowicie projekt związany z kometami SOHO nie był znany w Polsce. Zacząłem go popularyzować nie mając żadnego odkrycia, więc nie byłem wiarygodny jak specjalista. Obrałem więc taktykę pisania o odkryciu komety nie przez pryzmat własnej osoby, lecz w bezosobowej formie na zasadzie ,,Zainteresujcie się tematem, bo widać coś ciekawego”. Później domino ruszyło, projektem zaczęły się interesować osoby związane z obserwacjami obiektów w układzie słonecznym i w 2006 roku pierwszy Polak w projekcie SOHO A. Kubczak odkrył trzy komety pod rząd. W tym tysięczną kometę z grupy Kreutza (tzw. komet muskających słońce). Sukces rodaka cieszył mnie jak najbardziej, ale też pojawiła się lekka złość, że to nie ja byłem pierwszy.

K. W-W: Jednak meteor Czelabiński nie został wykryty...

M. K.: Oprócz tego, że mamy możliwość badania Układu Słonecznego, to różnego rodzaju przeglądy nieba pozwalają m.in. znaleźć obiekty potencjalnie nam zagrażające. W przypadku Czelabińska odpowiedź jest stosunkowo prosta. Rejonu nieba, z którego nadleciał nie byliśmy w stanie obserwować. Meteoryt Czelabiński wtargnął w ziemską atmosferę nadlatując od strony Słońca. Niestety, tego rejonu nie patroluje żaden amatorski teleskop ani duże projekty przeglądowe. Co możemy robić? Kłaść nacisk na jakość sprzętu, coraz większe teleskopy, które będą w stanie wykrywać odpowiednio wcześniej takie obiekty. Czelabińsk był okruchem skalnym mającym około 17 metrów średnicy. Rosjanie mieli ogromne szczęście, iż wybuchł on na wysokości około 30 km. Gdyby wybuchł nastąpił znacznie niżej, to myślę, że nie mielibyśmy stamtąd żadnej relacji filmowej... Meteoryt wyemitował energię porównywalną z 30-40 bombami zrzuconymi na Hiroszimę. Szczęście w nieszczęściu, iż było rannych w granicach tylko tysiącu, bo mogło się to zakończyć znacznie tragiczniej. Największy teleskop, który ma służyć do wykrywania obiektów nawet o 20-30 metrowej średnicy z odległości 150 milionów km powstanie w 2021 roku, a pracę rozpocznie na przełomie 2022/2023. Wówczas planetoidy podobne do obiektu Czelabińskiego nie będą w stanie nas zaskoczyć. Naukowcy obliczyli, że w latach 2023 - 2033 powinniśmy wykryć 90% wszystkich planetoid potencjalnie nam zagrażających. O ile w nas wcześniej coś nie uderzy, rzecz jasna, bo takie ryzyko istnieje. Wiemy, że występują różnego rodzaju roje meteorów, które mają w swoich strumieniach znacznie większe składniki. Meteoryt tunguski pojawił się na przełomie czerwca i lipca 1908 roku i należał do jednego z rojów dających meteory dzienne, zwane bolidami. Co ciekawe, my przez ten strumień, do którego należał meteoryt tunguski przejdziemy ponownie w 2019 roku i to bardzo blisko, bo wręcz przetniemy jego centralną strukturę. Jeżeli wówczas natrafimy na podobny składnik i Ziemia przetnie wówczas jego trajektorię, to strach się bać. Dziś powstają różnego rodzaju przedsięwzięcia mówiące o tym, że planetoidy bliskie Ziemi będziemy starali się eksploatować, czyli zamiast działań prewencyjnych mających na celu unicestwienie sugeruje się ściągnięcie potencjalnego obiektu w pobliże Ziemi i wydobywanie kopalin, które mogą się w nich znajdywać . Można spróbować uderzyć w nią atomem, tylko co to da? Jest np. sposób mówiący, o tym że planetoidę o stu metrowej średnicy sonda kosmiczna byłaby w stanie pomalować na biało, wówczas wiatr słoneczny byłby w stanie po dziesiątkach lat zepchnąć ją na trajektorie uważaną za bezpieczną dla nas. Biały kolor najlepiej odbija światło i zderzenia cząstek emitowanych przez Słońce dodatkowo powodowałyby zmianę jej prędkości. Ale to są metody, które możemy stosować na dziesiątki lat przed ewentualnym zdarzeniem.

K. W-W: Stawiasz tezę, że astronomia jest najbardziej dostępną dziedziną, w której amatorzy mogą zostać odkrywcami. Stąd akcja ,,Odkryj kometę przez Internet”, którą organizowałeś w ramach Festiwalu Nauki w Krakowie?

M. K.: Między innymi. To była jedna z akcji, poprzez którą starałem się zachęcić ludzi do rozpoczęcia poszukiwań komet na własna rękę. Organizowałem ją we współpracy z UJ i Centrum ds. badań interdyscyplinarnych założonym przez ks. prof. M. Hellera. Akcja spotkała się z dość dużym zainteresowaniem. Pomimo bezowocnych prób odkrycia komety na rynku w Krakowie ludzie uświadomili sobie, jak dużo takich obiektów porusza się w okolicach Słońca. Oprócz mnie w kampanii wziął udział R. Reszelewski, który będąc 13-letnim miłośnikiem astronomii odkrył w ciągu roku pięć komet, tym samym przechodząc do historii, jako najmłodszy odkrywca.

K. W-W: Każde odkrycie nobilituje do miana ,,prawdziwego odkrywcy”?

M. K.: Można powiedzieć, że tak. Odkrycie planetoidy stawia nas w takim świetle. Ale często bywa tak, że to co znaleźliśmy nie będzie naszym odkryciem. Z klasycznego punktu widzenia, jeżeli odszukujemy nieznane dotąd ciała, to jak najbardziej możemy nazywać siebie odkrywcami.

K. W-W: Dziś w teleskop patrzy kamera zatem, jaką rolę odgrywa współczesny astronom?

M. K.: W dobie techniki cyfrowej, specjalistycznych kamer fotografujących i rejestrujących obiekty milion razy słabsze niż te, które widzimy gołym okiem, komputer wciąż jest rzeczą, którą programuje człowiek. W obrazie wykrytym przez urządzenia znajdują się rzeczy prawdziwie i artefakty, takie jak zakłócenia, szumy i tu rola człowieka, jest niezwykle ważna. To on dokonuje weryfikacji informacji oraz sporządza raporty dotyczące wykrycia obiektów autentycznych wykonując żmudną, benedyktyńską pracę. W ciągu jednej nocy nasz teleskop potrafi zrobić tysiąc zdjęć dla kilkuset obszarów na niebie, tym samym wykrywając tysiące obiektów, które trzeba później zweryfikować.

K. W-W: Do tej pory odkryłeś 167 komet i znaczną część planetoid, ta liczba jest wciąż aktualna?

M. K.: 167 komet SOHO jest liczbą aktualną na lipiec tego roku. W 2017 roku wykryłem dodatkowo 7 obiektów na SOHO i wróciłem ponownie do poszukiwań planetoid. W tym momencie wraz z M. Żołnowskim mamy na koncie 8 numerowanych planetoid oraz 24 obiekty będące na sto procent planetoidami, które staną się naszymi odkryciami po przypisaniu im kolejnych numerów katalogowych. Spośród obiektów wysłanych do weryfikacji mamy kolejnych 55 obiektów, które mają tzw. „nowe oznaczenia”, wśród których nasze obserwacje są najwcześniej nadesłanymi według nowego regulaminu, spełniającymi definicję ,,odkrywczych”, ale czy będą nasze? Zobaczymy za kilka lat, po weryfikacji Amerykanów w Minor Planet Center czy np. 10 lat wcześniej jakieś dwa niezależne obserwatoria nie wykonały jednonocnych obserwacji, które leżą zapomniane w bazie archiwalnej raportów i według starych zasad nie były odkrywczymi. Wtedy ktoś może nam zabrać nasze odkrycie. Dziś na potwierdzenie odkrycia astronomowie amatorzy czekają minimum 5 lat. Do 2015 roku wraz z M. Żołnowskim wysłaliśmy 1400 kandydatów na nowe planetoidy. Zespół się poszerzył i teraz działamy w składzie M. Żołnowski, R. Reszelewski, M. Gędek i ja w Obserwatorium Polonia w Chile oraz Obserwatorium Rantiga we Włoszech i do dziś mamy zarejestrowanych łącznie 2200 kandydatów. Warto dodać że spośród 8 numerowanych, 7 jest nazwanych a jedna nazwa czeka jeszcze na potwierdzenie. 24 planetoidy będące 100% naszymi odkryciami czekają na nadanie im numerów, ale nie wiemy kiedy to nastąpi, z uwagi na różnego rodzaju czynniki, takie jak polityka, promocja itd. Nadanie nazwy to ogromne wyróżnienie i nobilitacja. Jest to też proces długotrwały z uwagi na weryfikacje wielu danych związanych z proponowaną nazwą. Z naukowego punktu widzenia opóźnianie numeracji moim zdaniem jest nieuczciwe. To jest problem, który często sygnalizuję. Nie można pomijać amatorskich odkryć, nie może też być sytuacji, kiedy odkrywcy na nadanie nazwy czekają przez całe życie. Demotywacja amatorów w tej dziedzinie która ma w tym momencie miejsce może doprowadzić do porzucenia przez nich tej pasji. Wręcz przeciwnie, powinno się ich wspierać i finansować. A póki co amatorskie poszukiwania są praktycznie całkowicie ku chwale astronomii.

K. W-W: Informacja, jakoby Artur Boruc, był jedynym polskim piłkarzem posiadającym własną gwiazdę wywołała spore zamieszanie w środowisku astronomicznym... Czy istnieje droga na skróty, tzw. komercyjna, jeżeli chodzi o przepis na własną skałę w kosmosie?

M. K.: Nie. Odkrywca planetoidy nie może sprzedać jej nazwy, podobnie jak obiekt nie może nazywać się Coca-cola czy Samsung. Taka nazwa nie przejdzie, gdyż w zapisie Międzynarodowej Unii Astronomicznej komercyjne nazwy przejść nie mogą. Był przypadek propozycji nazwy Bill Gates, którą również odrzucono. Istniało podejrzenie, że osoba która ją zaproponowała może się domagać gratyfikacji. Nazwa związana z Arturem Borucem zadziałała na mnie, jak czerwona płachta na byka. Oszustów w Internecie jest sporo, a w tym wypadku oszustwo polega na tym, że istnieją firmy, które uważają że kosmos jest każdego i każdy może zrobić z nim co chce. Więc pojawił się pomysł sprzedaży nazw gwiazd, które odkryte i nazwane są już od dawna. Co ciekawe oferowane są w różnych cenach za sto złotych czy tysiąc dolarów w zależności od obiektu i osoba, która kupiła taką gwiazdę dostaje certyfikat, który tak naprawdę, nie ma żadnej wartości. Podobnie ma się rzecz ze sprzedażą działek w kosmosie.

K. W-W: Jak wygląda procedura nadawania nazw? Kto ma prawo do nadawania nazw?

M. K.: Jeżeli chodzi o nadawanie nazw kometom, to zasady ściśle reguluje Międzynarodowa Unia Astronomiczna. Nazwa komety pochodzi od nazwiska bądź nazwisk odkrywców. Gdy kometę odkrywają więcej niż dwie osoby można dokonać wyboru i zasugerować łowcę, którego wysiłki w odkrycie były największe. Można też wskazać nazwę obserwatorium bądź nazwę zespołu poszukiwawczego. W przypadku planetoid odkrywca raczej nie może zasugerować siebie, ale ma na przykład przywilej wyniesienia na niebo osoby, którą bardzo ceni. Tak jest w przypadku planetoidy nr 376574, która nazywa się MichalKusiak. Nazwa została zasugerowana przez wspomnianego już wcześniej Rafała Reszelewskiego, który odkrył ją ponownie w 2013 roku w projekcie społecznościowym realizowanym przez Europejską Agencję Kosmiczną, mającym do dyspozycji metrowy teleskop znajdujący się na Teneryfie. Wcześniej inny Rafał, Rafael Ferrando z Castellon w Hiszpanii odkrył ją w 2007 roku. Reszelewski w porozumieniu z Ferrando wysłał taką właśnie propozycję nazwy. I została zaakceptowana.

K. W-W: Na niebie krąży planetoida 486239 Zosiakaczmarek, wcześniej znana jako 2013 BK16....

M. K.: To rzeczywiście jest ciekawa historia. Zosia Kaczmarek jest dziewiętnastoletnią studentką astronomii na UW. Planetoidę 486239 postanowiłem przekazać zwycięzcy sześćdziesiątej, jubileuszowej olimpiady astronomicznej, jako nagrodę specjalną. Zosia oprócz tego, że wygrała tę olimpiadę zdobywając w historii olimpiad astronomicznych największą ilość punktów, to wygrała ją drugi raz z rzędu. W 58 edycji miała drugie miejsce. Z kolei w IX międzynarodowej olimpiadzie zdobyła srebrny medal, a w tym roku brązowy. Posiada ogromną wiedzę, dlatego z mojej strony nazwanie planetoidy traktuję, jako pewnego rodzaju zaklęcie rzeczywistości. Jeżeli chodzi o Zosię, to jestem w stu procentach pewien, że to wyróżnienie zmobilizuje ją do jeszcze efektowniejszej pracy.

K. W-W: Od siedemnastu lat zajmujesz się popularyzacją astronomii, zaczęło się od cyklu spotkań ,,Astronomia pod Grojcem”...

M. K.: Tak. Zaczęło się w 2003 roku od spotkań ,,Astronomia pod Grojcem” organizowanych w klubie środowiskowym Zespołu Zamkowo-Parkowego w Żywcu. Klub prowadziła Pani Zofia Pawełek obecnie zajmująca się bibułkarstwem. Wyszedłem z inicjatywą spotkań astronomicznych, które przypadły do gustu nie tylko jej. Wspólnie z Wojtkiem Nowakiem i jego starszym bratem Jakubem zorganizowaliśmy sprzęt astronomiczny, zaprosiliśmy braci Uniwersałów i pomysł wcieliliśmy w czyn. Takie były początki ,,Astronomii pod Grojcem”, które później umarły śmiercią naturalną, ponieważ każdy z nas poszedł na studia. Nasze drogi się rozeszły.

K. W-W: Z tego co wiem spotkania te będą reaktywowane?

M. K.: Tak, 8 grudnia w siedzibie TMZŻ w Żywcu odbędzie się pierwsze spotkanie dotyczące perspektyw związanych z rozwojem projektów przeglądowych oraz planetoid nam zagrażających.

K. W-W: Od 2001 roku jako prelegent brałeś udział w festiwalach nauki, np. Małopolskiej Nocy Naukowców w Krakowie, piknikach i pokazach naukowych. Przygotowywałeś wykłady i pokazy dla Uniwersytetu Dzieci w Krakowie, objazdowe wykłady popularnonaukowe dla szkół, brałeś udział w 3. Kongresie Polskiej Edukacji MEN. Jesteś współautorem tematów doświadczalnych i konkursowych w Ogólnopolskim konkursie Astrolabium, z kolei w warszawskim Centrum Nauki Kopernik uczestniczyłeś w przygotowywaniu Nocy Komety i otwarciu planetarium Niebo Kopernika. Czym dla ciebie jest popularyzacja astronomii?

M. K.: Możliwością podzielenia się tym co wiem z innymi, sposobem poznania ludzi, którzy rozwijają swój talent, z którymi często łączą się później moje ścieżki życia w dalszej działalności.

K. W-W: Co widzi na niebie przeciętny Kowalski, a co ty?

M. K. : Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo już nie jestem przeciętnym Kowalskim. Każdy z nas patrząc w niebo widzi coś innego. Osoba, która na co dzień nie zajmuje się astronomią, nawet miłośniczo, nocne niebo będzie interpretować zupełnie inaczej, bo patrzy na nie z innym rodzajem ciekawości. Miłośnik astronomii lub osoba, która posiada jakąś wiedzę z tego zakresu zaobserwuje na niebie to co będzie chciała zaobserwować czyli na przykład określone zjawiska lub ich skutki.

K. W-W: Czy na polskim niebie można wypatrzyć sztuczne satelity albo załogowe stacje kosmiczne?

M. K.: Można, np. międzynarodową stację kosmiczną, poza tym wiele satelitów telekomunikacyjnych możemy obserwować gołym okiem. Często są to jasne punkty poruszające się z dużą prędkością, które nie migocą.

K. W-W: Z ziemi polskiej do włoskiej i chilijskiej, a więc przeniesiemy się do dwóch wyjątkowych miejsc - obserwatoria Rantiga i Polonia...

M. K.: M. Żołnowski zakochał się w północnych Włoszech. W miejscowości Tincana kupił niewielką działkę i zbudował tam obserwatorium. To był strzał w dziesiątkę, ponieważ tamtejszy rejon Apenin ma bardzo dobre warunki do obserwacji. Obserwatorium w Tincanie leży na wysokości 700 m n.p.m. czyli ponad tą najgorszą linią świetlnych zanieczyszczeń. Warunki może nie są rewelacyjne, ale z pewnością lepsze od podmiejskich rejonów Krakowa czy Żywca. Dodatkowym argumentem działającym na plus była liczba pogodnych nocy. W północnych Włoszech mamy ich około 100 w ciągu roku, a w Żywcu raptem od 40-50. Obserwatorium Polonia początkowo należące do Rosjan, które po sześciu latach działalności Michał wykupił wraz Marcinem Gędkiem, także okazało się strzałem w dziesiątkę, gdyż że w Chile, jest aż 300 pogodnych nocy w ciągu roku. Obydwa obserwatoria są zdalnie sterowane.

K. W-W: Czy w planach są kolejne?

M. K.: Myślimy o Namibii, oprócz tego Marcin ma jeszcze zdalny teleskop w Nerpio, ale obecnie pełni on funkcję wspierającą.

K. W-W: Ile nowych obiektów zostaje odkrytych podczas jednej sesji obserwacyjnej i w jakim stopniu liczba kandydatów na nowe obiekty pokrywa się z ostatecznym wynikiem zatwierdzonych obiektów?

M. K.: 25 centymetrowym teleskopem w Chile jesteśmy w stanie w ciągu jednej nocy zgłosić około 20 kandydatów na nowe planetoidy, w Tincanie nawet do 50 chociaż noc nocy jest nierówna. Teleskop w Chile ma trochę gorszy zasięg, jeżeli chodzi o obiekty rejestrowane na zdjęciach, chociaż warunki pogodowe są tam nieporównywalnie lepsze. Nasz okres obserwacyjny, przypada na ostatnią kwadrę, poprzez nów, aż do pierwszej kwadry Księżyca czyli jakieś 16 -18 nocy, potem robimy przerwę. Ostatecznie z tego co wykryjemy naszymi niewielkimi instrumentami 5- 10% kandydatów realnie będzie naszymi odkryciami.

K. W-W: Najwyżej położone obserwatorium astronomiczne w Polsce znajdujące się na Suhorze w Gorcach, uczestniczy w dużym, międzynarodowym projekcie badawczym „Teleskop globalny” – The Whole Earth Telescope... co to za projekt i co może mieć wspólnego z Hawajami?

M. K.: Rzeczywiście obserwatorium należy do sieci teleskopów globalnych. U nas również mamy taką sieć w południowej Ameryce i we Włoszech, dzięki czemu mamy określone pokrycie czasowe, to znaczy, gdy u nas kończy się noc, tam ona jeszcze trwa. Podobnie jest w przypadku obserwatorium w Suchorze, które uczestnicząc w projekcie ,,Teleskop globalny” wykonuje obserwacje obiektu, dla którego trzeba wykonać nieprzerwaną serię pomiarów, np. fotometrię i gdy u nas kończy się noc, to dalsze obserwacje przenoszą się w zachodnie części Stanów Zjednoczonych lub na Hawaje itd. Ciągłość obserwacji to główny powód powstawania i funkcjonowania teleskopów globalnych.

K. W-W: Możliwość zwiedzenia jakiegokolwiek Obserwatorium astronomicznego, to nie tylko poznanie naukowych podstaw astronomii, ale i emocjonalne doświadczenie. Czy tobie w dalszym ciągu w tej pracy towarzyszą emocje, czy to już rutyna...

M. K.: Na początku emocje były ogromne. Kiedy w marcu 2012 roku wraz z M. Żołnowskim zaczynaliśmy poszukiwania i odkryliśmy pierwszą planetoidę - euforia była wręcz nie do opisania. Potem się okazało, że według nowych zasad regulaminowych nie będziemy jej odkrywcami. Pierwsza planetoidą , która dostała numer to 392728 Zdzisławłączny nazwana na cześć elektronika, który zbudował wszystkie podzespoły do Osservatorio Rantiga. Uczucie nie do opisania, później każda kolejna noc, podczas której wykrywaliśmy potencjalne planetoidy, wchodziła w nawyk. Człowiek zaczyna pewne rzeczy robić z automatu, w sytuacji gdy pojawia się coś ciekawego adrenalina rzeczywiście wzrasta, a tak to faktycznie czuć już rutynę. Chociaż pojawiają się momenty wzniosłe, jak chociażby nadawanie nazw. To są tzw. wisienki na torcie.

K. W-W: Jesteś zaangażowany w projekt naukowo - społecznościowy Sungrazing Comets, realizowany przez NASA Naval Research Laboratory w Waszyngtonie. Czy w dalszym ciągu tak aktywnie, jak w latach 2009 -2010, kiedy zostałeś koordynatorem projektu?

M. K.: Tak aktywnie już nie, jeżeli chodzi o komety SOHO, to faktycznie w latach 2007-2011 byłem dość mocno zaangażowany w ten projekt, co przełożyło się na odkrycie 151 komet muskających słońce a oprócz tego 16 komet w ciągu ostatnich dwóch latach. Przerwanie tej aktywności związane jest z podjęciem współpracy z M. Żołnowskim, kiedy postanowiliśmy realizować własne projekty. Jeżeli pytasz o sam projekt Sungrazing Comets, to wiąże się on przede wszystkim z nabywaniem doświadczeń. W Stanach Zjednoczonych w wyniku drastycznego obcinania finansów, dużo projektów realizowanych wcześniej przez NASA przestało być finansowanych, m.in. ten los spotkał także odkrywanie komet SOHO. Później pieniądze się znalazły i projekt przekształcono w społecznościowy. W momencie, gdy był w stanie zamrożenia w 2009-2010 roku Karl Battams podjął decyzję, by projekt ten czasowo prowadzili miłośnicy astronomii, potwierdzając i katalogując odkrycia. Wybór padł na mnie. Wtedy razem z R. Krachtem zostaliśmy koordynatorami projektu. Prawdopodobnie Karl uznał, że mieliśmy w tym zakresie największe doświadczenie. Do 2010 roku staraliśmy się potwierdzać odkrycia innym łowcom komet, którzy brali udział w tym projekcie, konsultując także wyznaczone orbity poszczególnych ciał z żyjącym wówczas B. Marsdenem z Minor Planet Center.

K. W-W: 495181 Rogerwaters, 495253 Hanszimmer, 495759 Jandesselberger to nowy narybek w twojej kolekcji...

M. K.: Tak, w listopadzie Międzynarodowa Unia Astronomiczna zatwierdziła kolejne trzy nazwy planetoid pochodzących od takich znanych osób, jak Jan Desselberger, popularyzator astronomii z którym od wielu lat współpracuję i który miał znaczący wpływ na moją drogę zawodową, Hans Zimmer znany kompozytor muzyki filmowej i laureat Oskara oraz Roger Waters, jeden z założycieli zespołu Pink Floyd.

K. W-W: Niedawno pojawiła się w mediach inf. o odkryciu przez NASA planetoidy Oumuamua, 400 m dł i ok 40 m szerokości kształtem przypominająca cygaro, która już oddala się od nas. Gdyby tego rodzaju obiekt uderzył w naszą planetę, jakie byłyby konsekwencje?

M. K.: Wolę sobie tego nie wyobrażać. Niepomiernie większe niż w przypadku Czelabińska. Skutki bezpośrednie odczuwalne byłyby na obszarze dużego kraju, a może nawet jednego z kontynentów, a ekonomiczne uderzyłyby w cały świat.

K. W-W: 10 listopada na twoim fb pojawił się post informujący o tym, że zespół Obserwatorium Polonia (Michał Żołnowski, Rafał Reszelewski, Marcin Gędek) uhonorowany został Nagrodą Edgara Wilsona za rok 2015 za odkrycie komety C/2015 F2. C/2015 F2 Polonia, to zaledwie czwarta kometa odkryta przez Polaków po wojnie...Nagroda przyznawana jest od 1999 roku przez Fundację Edgara Wilsona oraz Smithsonian Astrophysical Observatory za odkrycia komet dokonywane drogą amatorską i w jej skład wchodzą pamiątkowa tabliczka oraz jak piszesz na fb troszkę "sianka" do podziału. Co prawa "domów z komet" nie wybudujemy, jak to w swoim czasie robił jeden z największych odkrywców komet Edward Emerson Barnard, ale cieszymy się, że nagroda została nam przyznana”. W tej beczce miodu jest też łyżka dziegciu... co sprawia ci największą trudność w tej pracy?

M. K.: Nagroda Edgara Wilsona za 2015 rok została przyznana dopiero w tym roku. Zmiany, które nastąpiły w personelu zajmującym się koordynacją działań w Minor Planet Center, przyjmującym informacje o odkryciach komet, okazały się nie najlepsze dla amatorów. Tradycyjnie Smithsonian Astrophysical Observatory ma za zadanie zajmować się przyznawaniem Nagrody Edgara Wilsona za amatorskie odkrycia komet. Nagroda jest przyznawana od 1999 roku i wówczas do podziału było 20 tyś dolarów na wszystkie amatorskie odkrycia w danym sezonie. Teraz pula się zwiększyła, ale po zmianach personalnych nagroda pojawiła się z opóźnieniem, co odbiło się krytycznymi opiniami w środowisku miłośników astronomii. Za kometę Polonia przypadło nam 3400 dolarów do podziału, co przekłada się na jedną miesięczną skromną wypłatę dla każdego z nas oraz pamiątkową tabliczkę, którą można uznać jako druk ścisłego wyrachowania. Początkowo chcieliśmy, żeby każdy członek naszego zespołu dostał taką tablicę, ale jak się okazało według nowego regulaminu na jedną kometę przypadnie tylko jedna sztuka. Prawdopodobnie przekażemy ją do jednego z muzeów, związanego z historią nauki, które będzie po prostu chciało ją przyjąć i wyeksponować, a sobie zostawimy reprodukcje w postaci zdjęć. Ponieważ kometę nazwano Polonia, nagroda została przyznana zespołowi Obserwatorium Polonia. Takie pozłacane, grawerowane tabliczki w Polsce są tylko dwie. Drugą dostał R. Reszelewski za odkrycie Komety TOTAS w 2014 roku w projekcie realizowanym przez zawodowy zespół na profesjonalnym teleskopie.

K. W-W: W środowisku astronomicznym odkrycia amatorskie traktowane są po macoszemu?

M. K.: Trochę tak, wielki przyjaciel miłośników astronomii dr B. Marsden, założyciel MPC, wieloletni aktywny dyrektor do 2006 roku, a potem dyrektor emeryt, aż do śmierci w 2010 roku kładł duży nacisk na honorowanie odkryć dokonywanych przez miłośników astronomii. Odpowiadał na każdego e-maila i zawsze znajdował dla nas czas. Niestety, po jego śmierci sytuacja się zmieniła i już nie jest tak kolorowo.

K. W-W: Gdybyś miał już dziś podsumować aktywność odkryć w roku 2017 roku, jak ten plasowałby się na tle lat poprzednich?

M. K.: Pomimo lepszego zaplecza technicznego i oprogramowania, jest znacznie trudniej cokolwiek odkryć. Ciężko jest konkurować z dużymi teleskopami, a tego co pozostaje do odkrycia amatorskim sprzętem, jest coraz mniej. Jedyną alternatywą jest budowa dużego obserwatorium czyli inwestycja warta miliony złotych. Wypadałoby grać w totolotka. (śmiech)

K. W-W: Twierdzenie dziś, że jesteśmy sami w kosmosie to... szarlataneria?

M. K.: Niekoniecznie. Podstawowy budulec, jakim są związki organiczne mogące tworzyć życie, są już wykrywalne w kometach i na innych planetach. Trzeba szukać ciał mających warunki do tego, by podstawowe budulce mogły formować coś bardzo złożonego. Patrząc na coraz większą liczbę notowanych odkryć planet poza słonecznych w odpowiednich odległościach od swoich „słońc”, gdzie może występować woda w stanie ciekłym (tzw. strefie życia), uważam, że życie występujące w jakiejkolwiek formie, jest praktycznie stu procentowe. O dziwo, w takim zimnym miejscu, jakim jest okolica Jowisza istnieje szansa istnienia życia. Księżyc Europa, który jest skuty lodem i na który działają siły pływowe Jowisza - wszystko wskazuje na to, że pod tym lodem znajduje się ciekła woda i może istnieć tam życie. Jest planowana misja na Europę i za kilka lat podjęte zostaną próby „wwiercenia się” w lodową skorupę, by dostać się do tamtejszego nieznanego oceanu. Z filozoficznego punktu widzenia uważam, że nie jesteśmy przygotowani na jakąkolwiek formę kontaktu z innymi cywilizacjami. Historia Ziemi pokazuje wyraźnie, iż człowiek ma naturę dominatora, spójrzmy na sytuację, gdy na świecie istniały dwa gatunki ludzi, homo sapiens i homo neandertales. Ten drugi miał znacznie lepiej rozwiniętą korę mózgową, ale patrząc na czynniki naturalne na naszej planecie, dwa równolegle żyjące gatunki nie były w stanie funkcjonować obok siebie. Pomijając fakt, że neandertalczyk wyginął przez oziębienie klimatu, a co za tym idzie mniejsze możliwości zdobycia pokarmu, istnieją pewne przesłanki, że nasz gatunek zaczął krzyżować się z drugim, na co wskazują geny neandertalskie w jakie występują prezencie u wielu ludzi na świecie. Mówiąc oględnie jeden gatunek wchłonął drugi. Co by było, gdybyśmy nawiązali kontakt z innym gatunkiem rozumnym? Czy bylibyśmy skłonni do współpracy, partnerstwa? Albo eksploracja kosmosu? Jak by miał wyglądać nieszkodliwy sposób jego badania? To pytania na które warto sobie odpowiedzieć.

K. W-W: Podczas XV, „kosmicznego” finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zrodził się pomysł, aby wysłać światełko do nieba. Wykorzystano w tym celu radioteleskop znajdujący się pod Toruniem, który służy do odbierania sygnałów i odwrotnie. W stronę Syriusza poleciało więc światełko w formie typowego Owsiakowego serduszka. Leci ono już kilka lat, ale to był tylko symbol, zabawa. W kosmicznym eterze panuje cisza?

M. K.: Na falach radiowych niestety brak odpowiedzi. Ta droga wydaje się być niestety mało skuteczną do odebrania jakiejkolwiek wiadomości, która może mieć źródło związane z życiem innych pozaziemskich cywilizacji.

K. W-W: Zbliża się jedna z magicznych nocy czyli wigilijna, wielu z nas po kolacji pójdzie na spacer lub przed północą uda się na pasterkę a naszą uwagę być może przykują trzy gwiazdy, ustawione równiutko w jednej linii. Staropolska tradycja kazała dostrzegać w nich trzech mędrców, którzy podążają w stronę gwiazdy znajdującej się na przedłużeniu tej linii, czyli idą powitać nowo narodzonego. Owa najjaśniejsza gwiazda wskazująca kierunek to Syriusz, a trzy gwiazdy są częścią Oriona, który przed północą ukazuje się w pełnej krasie. Czy Syriusz to owa legendarna Gwiazda Betlejemska?

M. K.: Syriusz od zawsze był najjaśniejszą gwiazda po Słońcu na naszym niebie, a jeżeli chodzi o gwiazdę betlejemską, to istnieje kilka zjawisk, które mogłyby być tak interpretowane,. To że byłaby to kometa, jest mało prawdopodobne, bo w tamtym okresie musiałaby być naprawdę jasna, jak w przypadku Halley'a czy Hale-Boppa. Mogła to być koniunkcja najjaśniejszych planet blisko siebie położonych na niebie, tworzących niemalże jeden obiekt albo mógł to być wybuch supernowej, która rozjaśniała niebo, jak Księżyc w pełni. Taka możliwość też jest brana pod uwagę chociaż nie została potwierdzona.

K. W-W: Czy z punktu widzenia astronoma możemy mówić o takim zjawisku, jak koniec świata?

M. K.: Możemy. Są pewne przypadki, kiedy koniec świata może nastąpić z astronomicznego punktu widzenia. Np. uderzenie dużej planetoidy może spowodować wymieranie sporej części gatunków, a w historii Ziemi były już takie przypadki. Wystarczy, że nasze Słońce wypali swój wodorowy materiał, zacznie pęcznieć i mówi się, że w tym przypadku nasza Ziemia zostanie przez nie wchłonięta. Inna możliwość końca świata, to wybuch supernowej w odległości 10 lat świetlnych od Ziemi, nawet zjawisko następujące w odległości 40 lat świetlnych byłoby dla nas bardzo niebezpieczne ze względu na obecność wysoko energetycznego promieniowania gamma albo promieniowania mikrofalowego. Na szczęście najbliższe gwiazdy, które skończą swój żywot w taki sposób są znacznie dalej.

K. W-W: ,,W czasie tzw. długiej ekspozycji, kiedy teleskop obserwuje dany obiekt, np. przez godzinę (co jest rejestrowane) i mogę wyjść na zewnątrz, by popatrzeć w niebo gołym okiem, bez tych wszystkich fantastycznych narzędzi. Paradoksalnie, wtedy jest najwspanialej” mówi w jednym z wywiadów prof. Grzegorz Pietrzyński. Fascynuje cię jeszcze niebo oglądane gołym okiem?

M. K.: Oczywiście, że tak. Jeżeli jest tylko taka możliwość zwłaszcza latem, gdy pojawia się okazja spotkania ze znajomymi, lub zaobserwowania zjawisk takich jak deszcz meteorów, to staram się znaleźć na takie rzeczy czas. W nadchodzącym czasie rój Geminidów z 13 na 14 grudnia osiągnie swoje maksimum. W naszym kraju bardzo niedoceniany ze względu niesprzyjającą grudniową na pogodę, a okazuje się, że jest bardziej aktywnym od sierpniowych Perseidów. W tym roku spodziewane jest 180 meteorów na godzinę. Niektóre prognozy mówią że przez najbliższe dekady ich aktywność może wzrosnąć nawet kilkukrotnie! Z Perseidami jest różnie, od 50 do 100 w zależności od roku, a czasem ok 400, jak wróci macierzysta kometa.

K. W-W: Młodzi ludzie często pytają czy warto wiązać przyszłość z astronomią, co byś odpowiedział jako starszy, doświadczony kolega?

M. K..: Studia astronomiczne nie należą do najłatwiejszych i trzeba mieć do nich wielką pasję. Przedmioty fizyczne mogą sprawiać trudność, matematyka wyższa czasem bywa nieakceptowalna dla zdrowego rozsądku. Astronomia jest pasjonująca dziedziną, ale patrząc na tok studiów, gdzie poza nauką różnego rodzaju technik obserwacji czyli tym, co jest najciekawsze, trzeba być także świetnym matematykiem i fizykiem. Gdy komuś te przedmioty sprawiają trudność, może mieć problem z ukończeniem studiów. Alternatywą jest miłośnicza astronomia. Warto się poważnie zastanowić nad tym, co chcemy robić w życiu. Matematyka na kierunku astronomii jest na bardzo wysokim poziomie i bez niej nie byłoby wielu odkryć. Do liczb trzeba mieć szacunek, trzeba je odpowiednio przedstawić, bo za liczbą, która przedstawia nasz wynik obserwacji, często idzie konkretna informacja. Wykonując fotografie nieba, sygnał który otrzymujemy na zdjęciu możemy opisać w wartościami liczbowymi. Wydaje mi się, że reformy edukacji przeprowadzone przez ostatnich dwadzieścia lat, ograniczyły wielu uczniom możliwości podjęcia „z biegu” kursów, jakie oferują studia astronomii. Uczelnie dziś starają się wyjść naprzeciw z różnego rodzaju zajęciami wyrównawczymi. Z jednej strony to jest dobre, ale z drugiej trzeba pamiętać, że studia narzucają pewien rygor dotyczący tego, że musisz się uczyć sam, jeżeli tego nie zrobisz właściwie, to możesz mieć kłopot. Ja zachęcam do studiowania astronomii, zawsze warto spróbować. Nawet gdyby po dwóch latach okazało się, że nie jest to jednak wymarzony kierunek, to czego się tam człowiek nauczy, z pewnością zaprocentuje. Ta wiedza nie tylko jest wykorzystywana w astronomii czy w badaniach naukowych, ale np. finansach, ekonomii, analityce itp. Człowiek uczy się właściwego zadawania pytań, to jest jedna z cech studiowania astronomii.

K. W-W: Czego życzyć miłośnikowi astronomii?

M. K.: Przede wszystkim pogodnego nieba.

K. W-W: Dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadziła Klaudia Wiercigroch-Woźniak