Kultura



Scena muzyczna to nie tylko zespoły, które ją tworzą ale też ludzie, którzy mają wpływ na jej rozwój. Żywiec również ma swojego Genius Loci, a jest nim Kuba Winiarski. W dzisiejszym cyklu "Co słychać w Żywcu" możecie przeczytać rozmowę z tym niezwykłym człowiekiem.

Mariusz Waligóra: Jak wyglądały twoje muzyczne początki?

Kuba Winiarski: Mama kupiła mi bałałajkę… (śmiech). W moim domu zawsze słuchało się dużo płyt.  Mój ojciec miał niezłą kolekcje winyli. Zawsze miał grubą zajawkę na Beatlesów, Janice Joplin, Tina Turner się przewijała, Bee Gees. Pierwszą kasetę jaką świadomie  zamówiłem to chyba Iron Maiden – Somewhere In Time i tak się zaczęło. Słuchałem bardzo dużo muzyki, praktycznie od przedszkola, początkowo tego czego słuchali rodzice, a potem sam zacząłem wybierać. Kiedy moja siostra zaczęła sama wybierać, a miała dość mocne  „muzyczne” towarzystwo, zacząłem łykać Deep Purple, Led Zeppelin, The Rolling Stones, Erica Claptona. Koledzy nagrywali mi na kasety wideo teledyski i kiedy pierwszy raz usłyszałem Sweet Child O’Mine - odpadłem. Byłem wtedy w okresie burzy i naporu (śmiech), było to dla mnie nierealne. Taki gitarzysta i ten głos. Później się potoczyło, było wiele zespołów rockowych, alternatywnych, np.: The Pixies, Iggy Pop, The Cure. Oprócz tego dużo polskiego grania. Do dziś bardzo lubię muzykę lat 80-tych. Pierwsze płyty Lady Pank, Oddział Zamknięty, TSA, Manaam. Potem nastała era grunge’u i zostało zmiecione wszystko co dotąd uważane było za „kanon”. Pamiętam, był jeden muzyk hard rockowy (chyba Winger) na początku lat 90-tych- przygotował nową płytę. Miał świadomość, że to jest jego najlepsza płyta, poprzednia zresztą dobrze się sprzedała. Wydał i... nic. Powiedział wtedy w wywiadzie: „Przyszedł Kurt Cobain i wyrzucił wszystkich za burtę" - nastała epoka grunge’u. Później brit-pop: Oasis, Blur, The Verve. Chyba nie wszedłem jeszcze w jazz… W death metal nie wejdę nigdy (śmiech).

Kuba Winiarski fot. Piotr Cichocki Kuba Winiarski fot. Piotr Cichocki

MW: Jaka była twoja pierwsza gitara?

KW: Jeśli chodzi o gitarę akustyczną, to była jakaś straszliwa rzecz, w której struna E i G w okolicach 12 progu była z 6 centymetrów od gryfu… Jak zagrałeś a-moll, C-dur to już krwawiłeś. Bary to chwytałeś tylko jak miałeś uścisk jak Gołota. Z elektrycznych, taką pierwszą, która grała to była czarna Jolana… kupiłem za pieniądze od babci… do dziś jej nie oddałem… (śmiech) w sumie rodzice połowę oddali. Była to Jolana „ala” Gibson Les Paula, miała taki fikuśny przełącznik do zmiany przetworników. Nie góra-dół, tylko tak jak się lampy w fabrykach zapalało: 0-1-2. Grałem wtedy chyba wszystko co mogłem na tym poziomie zagrać - „Smoke on the water” na jednej strunie (śmiech).

MW: Kiedy powstał pomysł, żeby założyć swój pierwszy zespół?

KW: Zespół to chciałem mieć od zawsze. Jak byłem mały to z jednym z moich kolegów, braliśmy paletki do badmintona, puszczaliśmy na full jakieś zespoły i graliśmy do tego… (śmiech). Zespół zawsze chciałem mieć, a tak na poważnie to w 1999 roku ze Zbyszkiem (późniejszy basista Metanoi) zaczęliśmy się rozglądać, potem  poznałem Krzyśka Kuśnierza, obecnie perkusistę zespołu Sublim. Potem doszedł Marek za Marka Olek (Metanoia). Wtedy zaczęliśmy tworzyć muzykę już dość poważnie  tzn. poważnie  jak na tamte lata i umiejętności . Graliśmy dużo grunge’u, fascynowaliśmy się Pearl Jam’em, Creed’em i Marley’em, to był taki mocny lot. Potem się to jakoś wyklarowało w kierunku grunge’u. Pierwszym wokalistą, z którym koncertowaliśmy był Piotrek Dunat, nazywaliśmy się Metanoia. Kiedy odszedł Piotrek, dołączył do nas Tomek Raczyński, wiele koncertów, wiele wygranych, jednak - wszystko się kończy i ta sprawa też się skończyła – odszedłem. Wtedy było bardzo nerwowo jednak z perspektywy czasu niczego nie żałuje, a co najważniejsze - mam dobry kontakt z chłopakami. Mocny skład: Bartek „Barthez” Pawlus, jak wiadomo gra obecnie w Akurat i w Braciach. Tomek wrócił do Orange Tree, Marcin udzielił się jako sesyjny muzyk w projekcie Oh Ohio, a Olek działa cały czas w swoich klimatach.

 

MW: Czy czujesz się w Żywcu jako społecznik, taki „ojciec chrzestny” lokalnej sceny muzycznej?

KW: Ojciec Chrzestny to był fajny film, a ja absolutnie nie czuje się w ten sposób. A jak słyszę społecznik, to mi się już naprawdę słabo robi. Jeszcze tylko brakuje powiewającej flagi jakiegoś związku zawodowego nade mną. Pięści do góry… Nie! Ja się czuję gościem który ma chyba  jakieś takie hm... ADHD muzyczne, i  setki pomysłów - rodzą się w głowie i spać nie dają (śmiech). Pomysły, które nagle wpadają do głowy, np.: Browar Rock Festiwal, czy Hip Hop na Żywca, Pilgrim Muppets, 220v vs 33mm itp. Społecznikiem nie. Jestem ( i tego mam świadomość) czasem despotą i lubię mieć wszystko zapięte po swojemu. Cała ta praca jest wielotorowa, ja bym tego sam nie zrobił, nie ma takiej możliwości. Jest Grzegorz Zwierzyna z Piwiarni Żywieckiej, który robi strasznie dużo dla zespołów w Żywcu i współpracujemy nad wieloma imprezami razem . Może Grzegorz  nie chodzi na koncerty, nie zna wielu nazw lokalnych zespołów, ale udostępnia zawodową scenę, nagłośnienie, często  pomaga młodym zespołom. Browar Rock czy Hip Hop na Żywca są dzięki niemu. Wspomnieć muszę jeszcze Magdę Kidoń, dyrektorkę żywieckiego Kina Janosik, dzięki której mieliśmy przez 2 lata możliwość uczestniczenia w koncertach oraz wspaniałych muzycznych filmach w ramach 220v vs33mm. Oczywiście współpracuje tez z żywieckim MCK-em w różnych muzycznych imprezach.

MW: Wiele młodych zespołów zaczynała u ciebie w piwnicy, skąd taka chęć pomocy w Tobie?

KW: Miałem zawsze strasznie dużą estymę do sceny w Seattle. Czytałem książkę o Pearl Jam. Oni wszyscy (Pearl Jam, Nirvana, Alice In Chains, Soundgarden) się znali. Grali nawet w tych samych salach prób. Pomyślałem sobie, że jeśli mam salę prób – ona stoi a ja mam próby dwa razy w tygodniu to czemu ma być nie używana, Ludzie nie mają gdzie grać. Grają u mnie m.in.: Pryzmats, Sound Verb, Sygnatura,nawet przez jakiś czas grał Dig Up i Abacab. Parę razy podziękowałem jakimś zespołom, ale nie dlatego, że nie podobała mi się muzyka, ale nie podobało mi się zachowanie. Piwo, puszki, piwo, puszki, tyle.

Fot. Katarzyna Kozieł Fot. Katarzyna Kozieł

MW: Udało ci się częściowo scalić żywiecką scenę, nie uważasz tego za fenomen w skali kraju?

KW: Żywiec jest na pewno fenomenem na południu, tak jak 10 lat temu Mysłowice. Jest kilka mocnych zespołów, nie mówię o Pryzmats, o nas, które mogłyby by wydać zawodową płytę na legalu. Sublim, Lee Monday. Niestety nie mieszkamy w centrum, w Warszawie, dlatego ciężko się przebić. Z drugiej strony ciężko grać innym zespołom u nas. Mamy dość mocną scenę .Gdyby zebrać nasze zespoły na jeden festiwal to wielu dziennikarzy muzycznych bardzo by się zdziwiło. Żywiec jest mocny i będzie mocniejszy. Mnóstwo ludzi gra, widać jak na ulicy młodzi łażą z gitarami, trąbkami, fortepianami (śmiech).

MW: Kuba – masz dużą rodzinę, pracę, organizujesz imprezy muzyczne, grasz w zespole, który niedługo rusza w trasę promującą nową płytę. Ile godzin ma doba Kuby Winiarskiego?

KW: Nie wiem… dzisiaj wstałem o wpół do szóstej, żeby przesłać Adamowi materiały na płytę. Nie powiem, że nie jestem zmęczony, ale nie rezygnuje z niczego, to jest podświadome działanie – jak jest dużo do roboty to jest się zmęczonym, jak tej pracy nie ma, to nie wiadomo co ze sobą zrobić. W zeszłym roku zagraliśmy z Lee Monday około 70 koncertów i przydarzył się tydzień, kiedy zagraliśmy 6 razy. Do tego dochodziło studio nagrań… i życie. Lee Monday jest to zespół, na który wszyscy bardzo ciężko pracują. Zobaczymy jak to się ułoży, ponieważ ciężko się wybić w tym kraju. Ale mamy kontrakt z Fonografiką, to jest największy w Polsce wydawca i dystrybutor płyt. Mamy (aż sam się zdziwiłem) dużo mocnych patronatów. Dzisiaj się dowiedziałem że najprawdopodobniej za parę dni czeka nas wyjazd do Warszawy do TV. Jest trudno w tym kraju ale trzeba wchodzić oknem, bo drzwiami już się dawno nie da… hm na przykład nie rozumiem dlaczego naprawdę świetny zespół The Chilloud z Makowa nie ma jeszcze kontraktu płytowego i nie są rozpoznawalną marką w całym kraju... Wracając do żywieckiej sceny, potrzeba kogoś, kto weźmie to wszystko w kupę i wypromuje. Jak były kraciaste koszule, to kiedyś będą koszulki Żywiec design i wszyscy będą zakochani w naszej scenie (mam taką nadzieję) i  ze to pójdzie w Polskę. Nie ma tutaj nudnych kapel, albo są bardzo dobre, albo słabe… środka nie ma.

Lee Krakooff ( fot.Piotr Cichocki) Lee Krakooff ( fot.Piotr Cichocki)

MW: Jakie masz plany, co chciałbyś jeszcze zrobić w Żywcu?

KW: Plany mam dwutorowe, pierwsza rzecz to Lee Monday, ruszamy w trasę koncertową. Płyta w sklepach ukaże się 6 października. Wiem kiedy trasa  się zacznie – 13 października i wiem kiedy się skończy – 21 grudnia. Nie wiem jednak ile w tym czasie zagramy koncertów. Druga sprawa, to znaleźć sponsora w tym mieście, który wyłoży pieniądze na wydanie 5,6 tys. płyt z żywieckimi zespołami. Każdy zespół, który tutaj gra na poziomie, wysłałby utwór i stworzylibyśmy składankę „Saybusch Stage” (śmiech). To jest moje marzenie, to chciałbym zrobić. W Żywcu jest pierwsza liga zespołów, tak mi się wydaje.  Chciałbym żeby Browar Rock Festiwal przyjął formę dwudniowego festiwalu, ale na to trzeba pieniędzy. Może ktoś chciałby założyć w Żywcu dobry klub muzyczny. Mamy pełno dyskotek, banków a nie ma miejsca, gdzie młode zespoły mogłyby się pokazać, gdzie młodzi ludzie mogą coś więcej przeżyć zobaczyć posłuchać... Myślę, że potrzeba tutaj jakiegoś momentu przełomowego, żeby przyjechał tu ktoś i powiedział: Tu jest mocna scena wchodzimy w to! Moim zdaniem można ją porównać do sceny Trójmiasta z początków lat 90.

MW: Dziękuję za rozmowę

KW: Dzięki i pozdrawiam.

Rozmowę przeprowadził Mariusz Waligóra.

Kopiowanie materiałów zabronione.