Zakończyły się wczoraj dla skoczków narciarskich Mistrzostwa Świata w fińskim Lahti. Dla nas dwoma medalami. Złotym w konkursie drużynowym i brązowym dla Piotra Żyły, zdobytym na dużej skoczni. Czy to dużo, czy mało? W zasadzie więcej nie zdobyliśmy nigdy. Patrząc jednak pod kątem lokat polskich skoczków w pucharze świata, z liderującym Kamilem Stochem na czele, można spodziewać się było czegoś trochę więcej. Prognozy dwóch złotych medali i zdobycie więcej niż jednego w pojedynczym konkursie indywidualny, wcale nie wydawały się przesadne i hurraoptymistyczne. Finał jest jaki jest, każdy zainteresowany zapewne ma swoje zdanie na temat tego, czy to wielki sukces, czy mniej wielki. Są dwa medale, co ciekawe, po różnym przebiegu kariery i okresie poprzedzającym.
Droga polskiej drużyny do najcenniejszego medalu przebiegała bardzo liniowo, regularnie i przewidywalnie. W większości od dawna złożona jest z tych samych zawodników. Kamil Stoch, Piotr Żyła, Maciej Kot, Dawid Kubacki. Czasem włączyli się Jan Ziobro, czy Stefan Hula. Poprzedzający czas też był specyficzny. W początkowej epoce Adama Małysza właściwie często nie było z kogo tej drużyny zmontować, o sensowności tego kroku względem poziomu już nie wspominając. Jakaś tam drużyna zaczęła być. Po jakimś czasie, co było szokiem, stanęła na najniższym stopniu podium zawodów pucharu świata. Kolejnym szokiem były medal brązowy na mistrzostwach świata, potem kolejny. W końcu nadeszły szokujące wygrane w pucharze świata, liderowanie, wreszcie złoty medal. Używam zwrotu „szok”, bo jednak długie dziesięciolecia, do zupełnego niedawna, ewentualne zaistnienie Polaków w sportach drużynowych było nie tylko że incydentalne, to jeszcze obłożone jakąś niezrozumiałą genezą. Wiele zmienił temat „małyszomanii”, turnieje i programy typu Lotos Cup itp.
Inną drogą przebiegała kariera jedynego tegorocznego indywidualnego medalisty w skokach, Piotra Żyły, reprezentującego klub KS Wisła. Znacznie bardziej sinusoidalną. Do szerokiej światowej czołówki (powiedzmy, że pierwszej 20-stki) wszedł w wieku jak dla tego sportu dosyć późnym. Wygrał wtedy między innymi pierwszy raz zawody pucharu świata. Potem było już różnie, bywało lepiej, ale i znacznie gorzej. Wszystko przeplatane quasi celebryckimi występami i wypowiedziami, które często rzucały cień na opinię o tym sportowcu. Nastał wreszcie sezon obecny, kiedy to Żyła – już jako 30-latek – zajął drugie miejsce w Turnieju Czterech Skoczni i zdobył dwa medale na mistrzostwach świata. Indywidualny, brązowy, niby o najmniej cennej barwie, ale reakcja sportowca jednak była wzruszająca. Wylew krokodylich łez, jakby chodziło o kilka złotych krążków, potem jakaś specyficzna niemoc w wypowiedzeniu choćby słowa komentarza.
Nieco trudnym tematem staje się sytuacja Kamila Stocha. Lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata nie zdobył medalu indywidualnie. Nie zyskał zatem wiatru w żagle. Dwa razy wygrał jego główny konkurent do kryształowej kuli, Stefan Kraft. Może być zatem w przysłowiowym gazie. Przewaga Stocha, to już tylko 60 punktów. Pozostało konkursów niewiele, a pośród tych niewielu kilka w lotach narciarskich, gdzie to raczej Austriak będzie faworytem.
Dosyć często słyszy się głosy, że nasze skoki narciarskie, to obecnie kolos na glinianych nogach. Zaplecze przestało bowiem dostarczać kadrze „A” wartościowego narybku. Rzeczywiście od co najmniej 4 sezonów nie pojawił się w pierwszej reprezentacji nikt nowy, kto wniósłby jakąś istotną wartość i zagościł w niej na stałe. Może jednak warto zostawić takie wnioski włodarzom, którzy wyciągnąć nie tylko je powinni, ale i poczynić jakieś kroki, a zapamiętać łzy szczęścia Piotra
Żyły, który zapewne kariery jeszcze nie kończy.
Autor: Michał Cichy