Sport

Kiedy w niedzielny poranek zerknęło się za okno i oprócz idealnie niebieskiego nieba zobaczyło prawie 20 stopni na termometrze, jasnym się stało, że o rekordowe wyniki czasowe w półmaratonie będzie trudno. W biegu postawić będzie trzeba na doznania wizualne. Oprócz wyszukiwania najkrótszej trasy, warto będzie też wyłapywać wszystkie placki cienia na drodze. A przynajmniej kiedyś się stosowało taką pseudotaktykę, przed obowiązywaniem tzw. lex Szyszko.

Na żywieckim rynku nie było specjalnie chłodniej. Postawiono za to zakrytą scenę, gdzie konferansjer zagrzewał do boju, podkreślając, że to jedna z najważniejszych imprez sportowych na południu Polski. Nie wiem, czy aż tak, chyba trochę przesada, ale fakt że duża impreza, nie ma co się czuć prowincją. Według medialnych doniesień sprzed dnia, ponad 2400 biegaczy miało startować. Pan podkreślał też, żeby pamiętać na trasie o upale i uzupełniać regularnie płyny. Znamiennym się to okazało.

Gdzie więc ta woda?

Już pierwsze metry pokazały, że będzie gorąco, choć na razie biegło się zupełnie przyjemnie. Pierwszy punkt odżywczy przewidziany był na 6 kilometrze, Zarzecze lub Tresna. Z rozpędu wpisane słowo „przewidziany”, bardzo tutaj pasuje. Był napis, stoły i wolontariusze, ale nie było tam nic odżywczego. Jedynie wspomnienie po wodzie, której zostało tak mało, że wręcz trzeba było uprawiać walkę o cokolwiek mokrego, bo trzy połówki kubeczków przypadały na kilkadziesiąt osób. Uprzedzając nieco fakty można napisać, że potem nie było wiele lepiej. Na 2 i 3 „punkcie odżywczym” woda była ale nie było się czym polać i dostanie się do niej było trudne. Na ostatnim punkcie nie było jej wcale. Dosyć to oryginalne podejście. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że trasa trudna a upał prognozowano już co najmniej od wrotku. W takich sytuacjach wręcz wystawia się wanienki z wodą do przemycia, o piciu nie mówiąc. Normą są od dawna napoje izotoniczne, o których dziś ani mowy nie było. Nie wspominając już o czymś do ugryzienia, gdzie niewiele może dające: kostka cukru lub kawałek najtańszego ciastka są ważnym czynnikiem psychologicznym.

Na szczęście to w tamtym rejonie pojawiła się kibicująca pani z saksofonem, udowadniając że na pozytywne zaskoczenia tego dnia też można liczyć.

Ładny półmetek

Rejon Oczkowa, tamtejsze pagórki i rosnący skwar spowodowały, że już wtedy wielu pod górkę wychodziło marszem, dbając o ekonomiczne rozłożenie sił. Przynajmniej, jak się to kiedyś określało, strefa większych rozmiarów kołnierzyków. Gdzieś z tyłu pojawił się ambulans. Ciekawe i niepierwszy raz widziane zjawisko. Sąsiedztwo ambulansu powoduje, że nawet „większe rozmiary kołnierzyków” zaczynają biec pod najstromszą górkę. Niestety w skali całej trasy widziałem 3 pędzące na sygnale karetki, należy mieć nadzieję, że nic istotnego się nie stało.

O ile, co od dawna twierdzę, ciekawa jest sama formuła Półmaratonu Żywieckiego, gdzie idealnie nań składa się obwód jeziora, o tyle niemniej ciekawym jest fakt, że półmetek wypada w tam ciekawym miejscu, jak początek zapory.

Więcej za nami, niż przed

Jakiś kibic, tuż za zaporą, zawołał, żeby właśnie o tym pamiętać. Że więcej już za nami, niż przed. Dobra, dobra, odpowiednio nastawieni na coś takiego się nie nabieramy. Wiadomo, że przed nami może i ciut mniej, ale konkretne pagórki i różne niesławne miejsca. W szeroko rozumianym finale coś, co teraz już eufemistycznie nazwać mogę podbiegiem pod Górę Burgałowską. Do tego jeszcze liczyć się trzeba było z rosnącym upałem. Tymczasem rzeczywistość sprawiła przyjemną niespodziankę. Oprócz podbiegów pojawiły się i zbiegi, a oprócz wyciskającego ostatnie poty słońca orzeźwiający i wychładzający wiaterek.

„Burgałowska” na finał i finał „Burgałowskiej”

Tak, nawet organizatorzy nakazują od dawna liczyć się z tym podbiegiem. Oczywiście „większe numery kołnierzyków” tam już bardzo drobiły kroki, albo wręcz zwalniały. Miło było widzieć koniec tej górki, choć okazał się on jedynie łukiem, za którym czekało drugie tyle dystansu. Pewną motywacją mogło być to, że na szczycie góry miał być ostatni punkt odżywczy. Był. Siedzieli tam panowie w mundurach szkoły w Moszczanicy, przy pustych stołach, jak za PRL-u. Zapytani, gdzie woda, odparli po prostu, że nie ma. Na szczęście znalazła się jakaś dziewczyna, która ofiarnie i dzielnie donosiła w baniakach. Dzięki.

Potem już zbieg do ronda, na którym ulokowała się całkiem ciekawa grupka trąbiących kibiców, długa prosta w słońcu i meta.

Medale

Medale dostaliśmy na mecie, całkiem fajne. Przyznam, że już dawno tak ciekawego mi się nie udało wybiegać. Choć był lekki niedosyt. Przez chwilę miałem jakąś irracjonalną nadzieję, że będą miały wygrawerowane czerwone Ferrari 360, takie jakie od 1 kwietnia ma żywiecka drogówka. Byłoby pięknym symbolem szybkości niosącego medal.

Organizacja, czyli ilość niekoniecznie przekuwana w jakość

Pomimo specyficznego rozumienia pojęcia „punkty odżywiania”, o czym już pisałem, organizacyjnie można chyba imprezie przypisać dodatni bilans. Generalnie było przyzwoicie, mieliśmy do czynienia z kilkoma nieoczywistymi elementami: pacemakerzy, system powiadomień smsowych. Startowałem po raz pierwszy od kilku ładnych lat, od kiedy na żywieckim rynku bieg zaczynało około 700 osób. Mam wrażenie, że ewentualne korzyści ze wzrostu popularności imprezy nie wpływają na sytuację samych biegnących, a kumulowane są w promocji imprezy i urzędów. Kiedyś może było bardziej przaśnie, bez sceny i showmana, ale można było umyć choćby ręce w wc MOSiRu, dziś służył temu jakiś enigmatyczny kontener „gdzieś”, a do znalezienia punktu oferującego posiłek po biegu nie potrzeba było dobrze ustawionej wyszukiwarki google. Pierwszy raz też się spotkałem z jakimś „prywatnym” namiotem na terenie „miasteczka półmaratońskiego”, do którego ochroniarze strzegą wejścia.

Wyniki

Podobno wygrał niejaki Joel Maina Mwangi z Kenii. Tak media donoszą, sam nie zdążyłem sprawdzić, choć się starałem. A uczestników było ostatecznie trochę mniej, niż 2 tysiące. Prawdopodobnie wystraszyła pogoda.

Autor: Michał Cichy