Sport

W dzieciństwie chciał być złodziejem, ale coś spartaczył i nie wyszło. Dlatego dziś Rafał Sonik żyje na silnym drivie i pomaga tym, którzy robią rzeczy z pasją. I choć mówi, że nie jest Chrystusem, zdarza mu się czynić cuda.

CZASAMI TRZEBA POKAZAĆ NAGIE PLECY

Może po pradziadku podróżniku? Tak, po tym, który pewnego dnia spakował niewielki tobołek i ruszył samotnie dookoła świata. Poznawać obce języki, kulturę i ludzi, którzy mieli różne kolory skóry. A może szukać trzeba jeszcze wcześniej, jeszcze bardziej wstecz. Te wszystkie geny przodków musiały przecież jakoś ułożyć się w taki genotyp, w którego zapisie znajdą się cechy pozornie tak sprzeczne jak nadwrażliwość, perfekcjonizm, chęć pomagania, atawistyczna potrzeba rywalizacji i całkowita obojętność na adrenalinę. Cechy, których niejednoznaczne interpretacje, budują całkiem niejednoznaczny portret milionera z Krakowa. – Człowieka, który przez całe życie rozlicza się z traumami; z agresją ojca, wręcz norwidowską nadwrażliwością mamy. Emocjami, z którymi jako dziecko nie umiałem sobie radzić, bo zbyt raniły – wspomina Rafał Sonik.

I z urazem, z którym nie rozprawił się do dziś. Bo kiedy kolega z podwórka dusi cię poduszką i kiedy kończy się tlen, to tak jakby zacząć trochę umierać. Człowiekowi, który żyje bardziej niż inni to „trochę” wystarczy w zupełności, by stracić nagle grunt pod nogami. A Rafał Sonik niechętnie cokolwiek traci.– Bo lubię być na dwieście procent, mieć w sobie pęd, który mnie nakręca - podkreśla. Tyle że ten sonikowy drive nie ma w sobie nic z szaleństwa, czy zwierzęcego instynktu. Mówi: - Choć czasem umiem pokazać nagie plecy, nauczyłem się panować nad emocjami, sterować nimi. Tak mi łatwiej.

Kiedy reżyseruje, jest panem sytuacji, może nawet demiurgiem. Rafał Sonik lubi nim być. Dlatego, gdy dziś spogląda wstecz wszystkie etapy jego życia, układają się w konsekwentną, kompletną całość, w której każdy element miał się przydarzyć po coś. Nowohuckie osiedle, na którym rządziło prawo pięści, elitarny ogólniak, pierwsze biznesy i pierwsze rozczarowania, lekcja pokory, z której nieomal wyszedł bez ręki. I Frustracje, jakie przeżywa ktoś kto jedzie w rajdzie po zwycięstwo a wraca na tarczy. I tak kolejny i kolejny raz. Taka mądrość nie przychodzi do człowieka za darmo. I Rafał Sonik też musiał za nią słono zapłacić.

Żyć bez pasji to jakby nie żyć w ogóle

Siedział na podłodze i budował fortecę. Z plasteliny. Wszystkie elementy były równiuteńkie, perfekcyjnie, jak od linijki. Nawet w dziecięcej zabawie świat musiał być idealny. Tak pamięta małego Rafała mama Teresa. Nie chciała, by pierworodny był maminsynkiem, dlatego w domu Soników zamiast rozpieszczania, były wymagania. Za kilka lat Rafał zapyta ją wprost: dlaczego wymagasz ode mnie tyle, co od całej klasy. Na razie jednak idzie do przedszkola. Później niż koledzy, bo mama nie spieszyła się z odcięciem pępowiny. Wraca rozczarowany i błyskawicznie ocenia, że przedszkolna grupa daje mu niewielkie szansę na rozwój. „Dziękuję, że mnie tak późno oddałaś do tej przechowalni” – usłyszy Teresa Sonik, a Rafał odrobi chyba pierwszą życiową lekcję. Bo może właśnie wtedy zrozumiał, że to jakim będzie człowiekiem, zależy w dużej mierze od niego. - Wolał bawić się sam, w domu, wymyślać gry, zamieniać kilogramy plasteliny w bajeczne krainy, opiekować się kuzynkami – wspomina Teresa Sonik. Ustawiać innych? – Był skrojony na szefa, przywódcę. Bardzo kategoryczny. „Nie mam ciasiu”, to było pierwsze pełne zdanie, które wypowiedział, a które my, z belferską starannością zapisałyśmy w rodzinnych kronikach. I tak mu zostało, nie ma czasu na rzeczy nieistotne – opowiada ciotka Krystyna Janicka. Konsekwentny bywa zresztą we wszystkim, czego się podejmuje. Miał osiem lat, kiedy dostał od ojca wędkę. Zabrał ją nad Poniczankę do Rabki. – Poniczanka to potok – uściśla Janicka: – Codziennie rano wychodził, by uczyć się od lokalnych wędkarzy łowić. Z muchą, robakami i bojowym nastawieniem. Nie złowił ni płoci, ale niezmordowanie ćwiczył swoją cierpliwość. To była ważna lekcja.

Na podwórku odrobił kolejną. Nowohuckie osiedle było niczym bokserski ring, w którym panowały zwierzęce zasady. Nie ten się liczył, kto miał mądrość, wiedzę, ale ten kto był sprytny i mocno walił pięścią między oczy. Tyle, że Rafał Sonik nie mógł w sobie odnaleźć agresji. Ani na treningach karate, ani na zajęciach kickboxingu. - Polowania nie są dla mnie – przyzna dużo później. Na razie jeździ na rowerze i nartach. Pasjami. Bo dobrze pamięta słowa ojca: Jeśli cokolwiek robisz, a nie ma w tym pasji, to tak jakbyś nie robił nic. A on już wtedy wie, że będzie chciał robić wiele. Może jeszcze nie widzi siebie jako milionera, który wygra Dakar, pomaga dzieciakom spełniać marzenia, w głowie którego myśl o drogim samochodzie, wyprzedzi ta, że trzeba posprzątać Tatry, a nawet całą Polskę. Może. Ma 13 lat, kiedy na Kasprowym Wierchu kradną mu ukochane deski. – Był zrozpaczony – pamięta dobrze Teresa Sonik. - Podszedł do nas i powiedział: proszę, kupcie mi narty ten ostatni raz. Na następne zarobię sam.

Zaufałem, bo nie chciałem być policjantem

Może po ojcu, który też prowadził firmę, a może zmysł ten i żyłka była w tych genach, na które składają się cechy następujących po sobie pokoleń. Te dobre i złe. – Miał dryg do interesów. Kto w tamtym czasie, w drugiej klasie liceum, myślał o czymś więcej niż o zdaniu matury? – zastanawia się Rafał Duszczyński, kolega ze szkolnej ławki. Dlatego on się uczył, Rafał czasami od niego odpisywał i myślał nad biznesem. Narty zaczęli odkupywać od zawodników kadry i sprzedawać tym, którzy mogli za nie płacić 500 (?) euro. Duszczyński: Woziliśmy je syrenką, małym fiatem, szybko zaczęło się kręcić. Pierwsze pieniądze przeznaczali na przyjemności; dobre deski windsurfingowe, rakiety tenisowe, sprzęt narciarski. Kolejne inwestował, rozwijał biznes, zatrudniał coraz więcej osób. Zapewnia, że pieniądze go nie zepsuły, że zawsze były tylko środkiem do tego, co chce robić. I choć mając lat szesnaście jeszcze nie wie, że pomaganie stanie się w jego życiu przywilejem, wcale nie planuje kupna odrzutowca, nie myśli, by zbudować jacht, nie chce się lansować. – Przez krótki okres jeździłem dobrym wozem nad zalew w Kryspinowie, bo jeździli tam wszyscy ci, którzy chcieli pokazać, że w życiu udało im się zarobić kupę kasy – przyznaje. - Szybko zrozumiałem jednak, że to płytkie. Że jest w tym wyłącznie blichtr, pod którym czai się pustka.

Studiował, zarabiał pieniądze i obiecywał mamie: Jak będę miał 10 tysięcy euro, skończę z tym. Nie skończył. Do mocnej pozycji biznesowej bardzo szybko dołożył mocną pozycję człowieka, który chce tym, co zarabia dzielić się z innymi. I robi to z wielką ufnością. - Zakładam, że każdy jest dobrym człowiekiem - przyznaje. – Jest w tym jakieś ryzyko. Kiedy się zawiodę, nie śpię, jestem zrozpaczony, ale za to na co dzień śpię świetnie. Gdybym kierował się nieufnością, to od czasu do czasu spałbym świetnie, na co dzień nie spałbym w ogóle.

Może był w tym bunt przeciw ojcu, który cały czas ostrzegał: Rafał, okradają cię w firmie. Zrób z tym coś. Tyle, że on nie chciał być policjantem.

Momenty, kiedy jest idealnie, zdarzają się zbyt rzadko

Kiedy Teresa Sonik usłyszała od Rafała: Zrobiłem dziś coś dobrego, pomyślała ze spokojem, że odrobiła lekcję. Dlatego wydaje jej się, że chęcią dzielenia się innym w dużej mierze Rafał Sonik zaraził się od niej. – Człowiek jest dla drugiego jak winda, albo go podwiezie do góry, albo ściągnie w dół – mówi pani Teresa. Rafał postanowił brać w górę dzieci, które nie miały szansy, by się uczyć i spełniać marzenia (dziś mówi, że to nie są kolejne projekty, ale sposób życia). Młodych sportowców, chore maluchy, a potem jeszcze wsadził do tej windy Tatry, Kasprowy Wierch, niemalże całą Polskę, tak, by nie musieć się wstydzić przed znajomymi z zagranicy. – Kiedy widziałem Alpy, a potem wracałem w góry, które były mi zawsze bliskie, wściekałem się – mówi.

Z tej złości zrodziła się akcja Czyste Tatry, której bilans wyniósł niemal 1,5 ton odpadów, a potem kolejne pomysły, w których setki wolontariuszy ruszały, by posprzątać szlaki, następne regiony, całą Polskę. Porządkowanie Sonik ma w swoim genotypie. To silna, gorączkowa wręcz potrzeba wyrównywania książek na półce, rozwieszania ubrania i wielogodzinnego doprowadzania przestrzeni do idealnego porządku przed każdym wyjazdem. Mówi o tym tak: Mam patologiczny stosunek do organizacji. Tylko dzięki niej, mogę załatwiać najbardziej skomplikowane rzeczy. To pozwoliło mu kończyć projekty z sukcesem, osiągać sukcesy sportowe, może nawet poradzić sobie z nienasyceniem, które trawiło go przez lata. – Rozwijałem się, ale wciąż byłem skupiony na tym, że nie jestem usatysfakcjonowany tym, co robię. Poczucie braku towarzyszyło mi i zabijało we mnie zwykłą radość. Cały czas chciałem, żeby było idealnie. I tylko takie momenty mnie zadowalały. Tyle, że to idealnie zdarza się bardzo rzadko.

W ciągu 10 lat przewartościował w swoim życiu niemalże wszystko. Poprawianie do bólu rzeczywistości wciąż w nim tkwi, ale już nie dusi.

Kiedy Rafał Sonik myśli o quadach, to przypomina sobie wietrzny dzień w południowej Francji. Pojechali na windsurfing, pogoda była jednak tak dramatyczna, że nie dało się podnieść żagla. I wtedy zobaczyli daleko na wydmach dziwne maszyny, których nazwy dotąd nie słyszeli. Prawdziwa terra incognita. – W Polsce kręcili głowami, że na ciągnikach rolniczych nie da się ścigać – uśmiecha się Jacek Bujański, z którym Rafał zakładał ATV Polska. To „nie da się” było dla Sonika niczym woda na młyn. Tworzenie od początku przypominało budowę fortecy z dzieciństwa. Konsekwentnie, z idealnie sklejonych kawałków, choć przecież nie było łatwo. Witek Kłeczek, z którym jeździł wiele lat, pamięta jedne z pierwszych zawodów pod Krosnem, kiedy na trasie specjalnej musieli wycinać drzewa, bo quad zwyczajnie się nie mieścił. – Kiedy na nim siądziesz, nie będziesz chciał zejść, bo jest silny i szybki – przekonywał kolegów. – Ściganie się na quadach było przeciwieństwem mechanizmów biznesu - tłumaczy. – Popełniam błąd, a kara przychodzi błyskawicznie. Z nagrodą podobnie. To mi było potrzebne do utrzymania zdrowia psychicznego.

Kiedy myśli o nagrodach i karach, myśli też o lekcji pokory, którą odebrał 10 lat temu. Był 27 maja 2006 roku, gdzieś między 10.33 a 10.34– To był ten moment w życiu, kiedy wydawało mi się że jestem królem życia. Zwyciężałem w niemalże wszystkich konkurencjach, wygrywałem kolejne odcinki, za tydzień miałem kończyć 40 lat.

Pamięta, że pomyślał jeszcze „jaki piękny dzień”, kiedy wjechał w niego motocyklista. Do szpitala w Jeleniej Górze trafił z połamaną ręką, której o mały włos mu nie amputowano. Złamanie otwarte i ból były nie przypominały poprzednich kontuzji i wypadków, które miał na motorze. – Uciekłem spod noża i była to ucieczka, która wiele mnie nauczyła.

Podczas urodzin miał rękę w gipsie, 30 śrub w prawym przedramieniu i lęk, że może nigdy już nie będzie sprawny. Był tak przerażony, jak wtedy, kiedy w burzy jechał sam na rowerze i nie wiedział, czy będę w stanie dojechać do celu.

A przecież cel jest dla niego ważny.

Co takiego schrzaniłem?

Rafał Sonik lubi powtarzać, że przejechać Dakar to tak, jakby przeżyć życie w pigułce. Przeżył je siedem razy. Pierwszy raz z ciekawości, chęci sportowej rywalizacji. Nie liczył na zwycięstwo. Zakładano się, że nie wytrzymam więcej niż pięć dni. - Wytrwałem. Na kolejne rajdy jeździłem, by je wygrać. Drugi, trzeci, szósty raz. Im bardziej chciałem, i im bardziej wydawało się to realne, tym mocniej przeżywałem porażki. Pojawiła się frustracja, z którą musiałem sobie dać radę. Czy wszystkie te zdarzenia, momenty, historia i dystans, który ma oznaczają, że jestem dojrzałym człowiekiem. Takim, który dzięki tej perspektywie jest mądrzejszy? Który przestał marzyć. Ludzie zazdroszczą mi życia, bo o nim nic nie wiedzą. Widzą to co chcą, milionera, który wygrywa rajdy, pomaga ludziom żyć, robi biznesy. Kiedy byłem mały chciałem zostać złodziejem, bo to taki fach, gdzie nic nie trzeba robić, a ma się pieniądze. Dziś zastanawiam się, co takiego schrzaniłem, że jednak się nie udało.

Autor: Gabriela Kachel

Źródło zdjęcia: TU