Sport

Jeden z najbardziej doświadczonych pilotów w Polsce, mistrz kraju opowiada o początkach swojej pasji i morderczym wyścigu przygodowym Red Bull X-Alps. 17 lipca 2015 roku pochodzący z Żywca paralotniarz ukończył na 16 miejscu liczącą 1038 km trasę prowadzącą przez Alpy z Salzburga do Monako. Dystans ten przemierzył pieszo i na paralotni.

Mariusz Waligóra: Zacznijmy od podstawowego pytania skąd wzięła się u Pana pasja do latania?

Paweł Faron: Od dziecka bardzo interesował mnie temat latania, budowałem latawce, różne modele latające, szybowce i samoloty. Uczęszczałam też do modelarni. Kiedyś zobaczyłem lotnie na Żarze i postanowiłem zbudować coś takiego. Miałem wtedy 10 -12 lat. Zakosiłem babci kilka tyczek od fasoli, i trochę folii z namiotu foliowego z pomidorami. Zbudowałem coś, co przypominało lotnię i postanowiłem skoczyć z dachu mojego domu. Całe szczęście, że nie dałem rady, wraz z bratem, wciągnąć jej na dach domu, była zbyt ciężka. Postanowiłem skoczyć z dachu garażu, oczywiście nie poleciałem. Lotnia spadła mi na głowę i dość mocno się poturbowałem. Na jakiś czas przestałem myśleć o wzbiciu się w powietrze. Budowałem nadal modele i latawce. Dopiero po studiach nadarzyła się okazja i zrobiłem kurs paralotniowy.To był 1999 r.

MW: Kiedy zrodziła się w Pana głowie po raz pierwszy myśl, by ukończyć wyścig przygodowy Red Bull X-Alps?

PF: Pierwszy raz zetknąłem się z wyścigiem w 2003 r. Wówczas startował w nim mój kolega z Teamu – Krzysztof Ziółkowski. Oczywiście śledziłem jego poczynania, wtedy pomyślałem, że może za parę lat wezmę udział w Red Bull X-Alps. Rzecz jasna, moje umiejętności w tym czasie były zbyt słabe. Dopiero w 2009 r. w wyścigu wystąpił Filip Jagła, również paralotniarz z Żywca i wówczas postanowiłem wystąpić w 2011r po raz pierwszy.

MW: Jakie trzeba mieć predyspozycje fizyczne/psychiczne, by podjąć się takiego wyzwania?

PF: Wyścig ma taką formułę, że możemy lecieć na paralotni lub iść pieszo, niosąc cały sprzęt na plecach. To bardzo trudny wyścig, wymaga od uczestnika ogromnego wysiłku fizycznego i psychicznego, trzeba mieć niezłą kondycję i oczywiście odpowiednie umiejętności w pilotowaniu paralotni. Wyścig trwa w zasadzie 24 h na dobę, mamy obowiązkową, sześciogodzinną przerwę w nocy, ale poza tym ciągle maszerujemy, biegniemy, wspinamy się lub lecimy. Wiadomo, w Alpach często zmienia się pogoda, wiec nie zawsze da się lecieć, choć i tak każdy z zawodników startuje w bardzo trudnych warunkach. Często też jest tak, że wieje silny wiatr i normalnie nikt nie startowałby w takich warunkach, ale gdy wejdzie się, powiedzmy 2 tys. metrów do góry, pomyśli o swoich nogach i o innych zawodnikach, to wiadomo że wystartujesz za wszelką cenę. W trakcie przygotowań do X-Alpsa robiłem sobie takie różne zadania, na przełamanie „psychy”, swoich lęków i barier. Startowałem w bardzo trudnych miejscach, co nie raz kończyło się zawiśnięciem na drzewach, wchodziłem w rój pszczół, wszystko po to, aby w trudnych chwilach, przełamać strach, z drugiej strony strach ratuje nam nie raz cztery litery, i jest naturalną barierą przed zrobieniem czegoś głupiego.

MW: W tym roku udało się ukończyć tą niesamowicie trudną trasę, co człowiek przeżywa podczas jej pokonywania, a także po ukończeniu?

PF: To był mój trzeci start. Pierwszy w 2011 był słabo przygotowany, nie miałem odpowiednich środków, sprzęt miałem słaby i znajomość Alp była bardzo mizerna. Zająłem 17 miejsce, pokonałem 730 km pieszo i tylko ok. 400 km na paralotni. Za drugim razem pokonałem ok 1200 km na paralotni i 580 km pieszo, zabrakło mi ok. 140 km do Monaco. Zająłem 14 pozycję. Zapomniałem wspomnieć, że na pokonanie trasy mieliśmy 12 dni. W tym roku wystartowałem po raz trzeci, pokonałem ok. 1600 km na paralotni i 580 km pieszo. Zajęło mi to 11 dni 21 h i 12 min. Powiedziałem: do 3 razy sztuka, byłem bardzo mocno zmotywowany, do tego stopnia, że mój szwagier Piotrek powiedział, żebym znalazł sobie innego pomocnika, bo on nie chce oglądać mnie połamanego. Jakoś w końcu go przekonałem. Miałem ze sobą dwóch supporterów, którzy jechali za mną samochodem. To oni byli łącznikiem ze światem. Supporter to bardzo trudne zadanie, jak idzie dobrze, to wszyscy chwalą mnie, ale jak coś idzie nie tak, zaraz kibice zwalają winę na pomocników: a to że złą trasę wybrali, a to że nie przewidzieli pogody. Supporterzy przygotowują posiłki, ładują baterie i doradzają którą trasą polecieć. W tym roku supportowali mi Piotr Goc i Grzegorz Fiema. Zespół był bardzo zgrany. Gdy człowiek średnio w ciągu dnia pokonuje 50 km „z buta” i leci 9h w powietrzu, często w bardzo trudnych warunkach, jest naprawdę w kiepskim stanie i tylko dzięki nim i ich dobremu wyczuciu chwili (zawsze mogłem liczyć na poprawienie nastroju i podbudowę „psychy”) dałem radę.

MW: Jakie kolejne cele są dla Pana priorytetem?

PF: W 2016 r. mam oczywiście kilka zadań do wykonania. Mam nadzieję, że znajdę środki na pokonanie południowej granicy Polski idąc pieszo lub lecąc, oczywiście niosąc cały ekwipunek na plecach. Chcę to zrobić absolutnie sam, myślę że będzie można to obserwować w Internecie na żywo. Chciałbym w końcu ukończyć praktyki instruktorskie, bo dwa lata temu ukończyłem kurs, ale nie miałem kiedy zrobić praktyk. Od wielu lat latam w kadrze Polski, jestem reprezentantem naszego kraju na rożnych zawodach. Na pewno wezmę udział w Pucharze Świata, Mistrzostwach Polski i może w Mistrzostwach Europy.

MW: Latanie w wielu miejscach świata kojarzy się z niezwykłymi widokami. Jakie miejsca na świecie zrobiły na Panu największe wrażenie?

PF: Latałem juz na kilku kontynentach w bardzo różnych okolicznościach przyrody, od pustyni po dżunglę. W wysokich górach i na równinach, każde z tych miejsc dostarcza niesamowitych wrażeń. Trudno powiedzieć, które miejsce zrobiło największe wrażenie. Chyba jednak bardziej lubię latać w górach. Każde góry – Alpy, czy szczyty Kolumbii, Tatry, Apeniny, Pireneje, Alpy Australijskie, nie ma szans abym wymienił wszystkie, są niesamowite. W każdych przeżyłem super przygodę i mogłem podziwiać niesamowitą przyrodę.

MW: Czy dobrze jest wracać na Żywiecczyznę?

PF: Oczywiście! Wszędzie dobrze, ale najlepiej w Domu. Nie raz wracam z niesamowitego miejsca, mam w pamięci piękne ogromne granitowe ściany, ale gdy wystartuje np. na Pilsku, Skrzycznym, Żarze czy Babiej Górze, jakoś serce bije inaczej. Jakoś tak mam, że jestem bardzo emocjonalnie związany z domem i rodziną. Latanie blisko, w naszych Beskidach daje mi „powera”, ładuje baterie. Nawet prosty lot tandemem nad Beskidami, widok zadowolonego pasażera, to daje mi niesamowitą satysfakcję.

Wywiad przeprowadził: Mariusz Waligóra