Wydarzenia

W piątek, 6 października w Sołtysówce w Rajczy odbyło się kolejne spotkanie z cyklu Rozmowy Kulturalne. Tym razem bohaterem spotkania był Jarek ,,Sikus” Miodoński. Instruktor narciarstwa, założyciel Centrum Sportowego ,,Sport Pasja” w Żywcu, jeden z głównych partnerów akcji ,,Odkorkuj Żywiec” ale przede wszystkim kolarz niegdyś należący do KCP ELZAT Bieniasz Bike Team, obecnie SKAN BIKE TEAM. Jarek prawie każdy weekend spędza poza domem startując w zawodach, z których przywozi zwycięskie trofea. Nam opowiedział o świecie, w którym prym wiodą dwa kółka.

Klaudia Wiercigroch -Woźniak: Jarku, góral, szosowiec czy po prostu kolarz?

Jarek Miodoński: Po prostu kolarz. Wiele lat temu, gdy zaczynałem tę przygodę, były tylko góry na zasadzie usunięcia się w cień, poza cywilizację. Obcowanie z przyrodą, dosłownie sam na sam. Parędziesiąt lat temu, gdy przyjechałem do Żywca na rowerze górskim, budził on konsternację, zwłaszcza szerokość jego opon. Z biegiem czasu, wraz ze wzrostem tematyki rowerowej wzrósł popyt na niego, a on sam przestał być czymś, na widok czego ludzie stukali się po głowie. Wtedy przestałem być też traktowany jak Ufo.

K. W-W: Próbowałeś jazdy rowerem szosowym lub innych dyscyplin wchodzących w skład kolarstwa klasycznego?

J. M.: Obecnie ścigam się w trzech dyscyplinach. Jest to kolarstwo szosowe, przełajowe, które rozpoczęło się w ubiegły weekend i potrwa do końca lutego, tzw. zimowe kolarstwo popularne w krajach Europy Zachodniej, takich jak Belgia i Holandia, gdzie jest sportem narodowym, ale i na naszym podwórku staje się popularne oraz MTB, a więc rowery górskie z tym, że nie same zjazdy, bo MTB dzieli się na wiele kategorii, takich jak downhill, enduro, uphill, cross country, maraton i wiele innych. Ja lubię się zmęczyć, podjechać pod górkę i zjechać z niej.

K. W-W: Mali chłopcy zwykle chcą zostać strażakami, policjantami lub chcą strzelać gole, w twoim pokoju królowały amerykańskie ciężarówki i mały Jarek chciał zostać...

J. M.: ... tirowcem.

K. W-W: Jak to się stało, że samochód ciężarowy wyparły dwa kółka...

J. M.: Chciałbym to umiejscowić w czasie, bo nie pamiętam dokładnie czy najpierw kuzyn wyjechał do Stanów i został takowym kierowcą ciężarówek, ale to było chyba później... Zapewne wpływ miały media amerykańskie i filmy, gdzie te wielkie, piękne ciężarówki z dużą ilością chromu, z długimi ryjami występowały. Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz na żywo to umarłem, oddałem tej pasji całe serce. Z upływem lat powoli aczkolwiek systematycznie była wygaszana za sprawą pierwszego zdjęcia roweru górskiego czyli tego Ufo, które sprowadziłem do Żywca. Patrzyłem na ten rower i zastanawiałem się ,,Co to jest? Ja to chcę!”. I tak stopniowo gasła miłość do ciężarówek, chociaż do dziś mam zachowane dwa modele. Lubię ciężarówki, zarówno te współczesne wersje jak i te starsze, oglądam się za nimi, podobnie jak mam sentyment do ówczesnych filmów, które potęgowały to pragnienie, jednak to kolarstwu oddałem się w całości.

K. W-W: Mówi się, że mężczyźni nie mają pamięci do dat, zatem sprawdźmy - 9 maj 1991 rok... co to za data?

J. M: Tego dnia kupiłem rower. O godzinie 13.00 przywiozłem go do Żywca a o 17.00 nie nadawał się do jazdy, ponieważ nadmiernie go eksploatowałem przez tych kilka godzin. Zepsuł się. Wtedy nie miałem pojęcia o zasadach działania mechanizmu rowerowego, dziś mogę powiedzieć, że uleciała lewa korba, koło uległo scentrowaniu zupełnie, przestały działać światła, jednym słowem wszystko się posypało, a żeby była jasność nie skakałem na nim i nie dawałem nikomu jeździć. Miałem wtedy niespełna 18 lat. Jestem skorpionem i stwierdziłem, że jeżeli mam dostać dziwny prezent w listopadzie na osiemnastkę, to wolę, by rodzina teraz się zrzuciła i ja sobie kupię rower. Innymi sposoby nie zdobyłbym go, dopiero później wpadłem na pomysł, jak zarabiać na kolejne.

K. W-W: Jako jedyny absolwent szkoły technicznej (PKS) dostajesz się na AWF w Katowicach. Podkreślasz w jednym z wywiadów, że to zasługa ówczesnych trenerów - Pana Banasia i Pana Boczarskiego, reszta chłopaków to licealiści, którzy z uwagi na profil szkoły średniej mają doświadczenie bogatsze... odczuwałeś różnicę?

J. M.: Oczywiście że tak, zwłaszcza jeżeli chodzi o przedmioty takie jak biologia, nie mówiąc już o łacinie, która w moim odczuciu, to był jakiś kosmos. Na krakowski AWF nie dostałem się dlatego, że nie uczestniczyłem w kursie przygotowawczym, który jest bardzo doceniany przez wykładowców, ale jest oceniany przez potencjalnych studentów, za który trzeba było zapłacić. Dla mnie to były zbyt duże pieniądze, a jeżeli dla kogoś ważniejsze było to, czy ktoś szybciej biega po kopercie, niż to, że ja na 1500 metrów dubluje prawie wszystkich startujących w tej konkurencji, to powiedziałem sobie, że ja nie chcę być na takiej uczelni. Na AWF w Katowicach przyjęli mnie praktycznie po pierwszej konkurencji czyli po pływaniu, bo zanim zostałem kolarzem górskim, to udzielałem się w triatlonie, więc pływałem bardzo dobrze.

K. W-W: Na co trenerzy w szkole średniej zwrócili uwagę w twoim przypadku?

J. M.: Na wytrzymałość. Nie byłem sprinterem ani piłkarzem, do dnia dzisiejszego wręcz mam alergię na piłkę nożną. W sportach wytrzymałościowych, takich jak maratony, biegi długodystansowe, triathlon czy właśnie kolarstwo liczy się kondycja sportowca. Egzaminy czy zaliczenia z sędziowania skutecznie wycofały mnie poza margines tematów gier zespołowych. Były wręcz odpychające. Zresztą nie byłem w tej postawie odosobniony. Z kolegów, z którymi utrzymujemy kontakt do dziś, tylko jeden zajmuje się grami zespołowymi. Łatwiej jest trenować młodych piłkarzy, tylko pytanie ile z tych treningów wyniosą? Poświęcając się jednej osobie mamy większy wpływ na jej rozwój.

K. W-W: Kolarstwo górskie to dyscyplina typowo męska?

J. M.: Nie, broń Boże! Przykładem jest nasza znana już w świecie Maja Włoszczowska, reprezentująca nasze barwy od wielu lat. Niestety odeszła Ania Szafraniec - zdobywczyni Mistrzostwa Świata jako juniorka wiele lat temu, kiedy mało kto o tym wiedział - przed trzema dniami ogłosiła, że zostaje trenerem. Chociaż dalej uważa się ten sport bardziej adekwatny dla facetów, to kobiety przecierają w nim szlaki z powodzeniem od wielu lat. Dziewczyny garną się do dwóch kółek.

K. W-W: Cezary Zamana, nota bene zwycięzca Tour de Pologne z 2003 roku powiedział kiedyś, że ,,jazda po górach to kolarstwo dla nielicznych”... czujesz się wyjątkowy?

J. M.: Nie, ponieważ jest mnóstwo ludzi, o których nawet nie wiemy, że jeżdżą po górach, a samych zawodników działających czynnie w ciągu ostatnich pięciu lat przybywa. Weźmy pod uwagę maratony. Czarek również organizuje takowy cykl. Mazovia zrzesza mnóstwo ludzi, przyjeżdżają całe rodziny z Supraśla, Ełku, z mazowieckich miejscowości nawet Warszawa organizuje takie imprezy i to jest do 1400 uczestników.

K. W-W: Czarek w jednym z wywiadów przyznaje, iż żeby się odnaleźć w kolarstwie szosowym trzeba być kolarsko-towarzyskim. Kolarstwo górskie jest sportem całkowicie indywidualnym. Ile wytrenujesz tyle masz, a liczyć możesz tylko na siebie. Szanse medalowe danego zawodnika można wyliczyć z bardzo dużą, matematyczną wręcz precyzją. W kolarstwie szosowym występuje za dużo zmiennych, jest dużo bardziej nieprzewidywalne... to prawda?

J. M.: Oczywiście. Kolarstwo szosowe, poza jazda indywidualną na czas, kiedy zawodnicy puszczani są co trzy minuty i jadą wtedy zupełnie sami, ba nawet nie mogą jechać nikomu po kole, bo jest to zabronione i grozi dyskwalifikacją, to są to odcinki krótkie do 50 km, natomiast w kolarstwie górskim jazda po kole niewiele dobrego przynosi, non stop nierówny teren, korzenie, kamienie, dziury, skoki, przeskoki, zjazdy, podjazdy i nie ma tam, aż takich prędkości, jak na szosie. Tutaj faktycznie liczy się tylko i wyłącznie indywidualna siła fizyczna i psychiczna, doświadczenie, spryt i od kilku lat odwaga, zwłaszcza na tych nowych trasach, które są sztucznie budowane dla podwyższenia oglądalności.

K. W-W: W jednym z wywiadów stawiasz sobie diagnozę – cierpię na zaawansowaną cyklozę – co to za jednostka chorobowa i czym się objawia?

J. M.: To jest chyba fakt, że rower jest ze mną zawsze i wszędzie. Mając do wyboru imprezę lub zawody, to jeżeli nie jest to wesele mojej chrześnicy, jadę na zawody. Często dostaje mi się za to od rodziny.

K. W-W: Rower jest traktowany jak członek rodziny?

J. M.: Zdecydowanie. Każdy kolejny jest bardzo ciepło przyjmowany, zupełnie jak dziecko. Z rowerem trzeba się bardzo mocno zaprzyjaźnić, żeby nie zrobił nam krzywdy. To jest miłość.

K. W-W: Przeciętny kolarz zawodowy zaczyna poważniejszą jazdę na rowerze w wieku 11-13 lat. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy wyczynowcy rozpoczynali swoje kariery dużo wcześniej lub dużo później. Ivan Basso zaczął ścigać się na rowerze w wieku 6 lat. Ryszard Szurkowski pierwszy raz sięgnął po wyczynową kolarzówkę w wieku 23 lat, zaraz po zakończeniu zasadniczej służby wojskowej. Maja Włoszczowska w książce biograficznej pisze, że na pierwsze zawody pojechała w wieku 14 lat a ty?

J. M.: Pierwsze zawody w jakich wziąłem udział odbyły się w Rajczy. No właśnie! Pamiętam, że startowała wówczas Ania Cieślar z Wisły. To był przedsmak maratonu, długa trasa. Z samego startu czerpałem radość, tylko tuż przed zawodami poobijałem się na parkingu. To był mój pierwszy start w systemie SPD, gdzie buty są przypięte do pedałek, zupełnie jak narty no i się wywróciłem. Nie obyło się bez pomocy ratowników medycznych, po czym na którymś odcinku trasy złamałem kierownicę. To był pierwszy start, miałem 23 lata.

K. W-W: Pamiętasz smak pierwszego sukcesu? Co w ogóle kryło się wówczas po pojęciem ,,sukces”?

J. M.: Sukcesem było w ogóle wystartowanie w zawodach, zwłaszcza dla człowieka, który ma jakikolwiek rower. Nagle się okazało, że zawody są w Rajczy, więc wsiadłem na rower i przyjechałem tutaj z Żywca. To już był dla mnie wielki sukces. Zdobyć się na to, by wystartować. Wtedy było też dużo mniej zawodników, całe ściganie miało miejsce od Częstochowy w górę, tu na dole nikt nie startował, bo rowery górskie raczkowały. Nas wystartowało dwudziestu parę, z tego co pamiętam.

K. W-W: A kiedy pojawiło się podium?

J. M.: Rok później na Pierwszych Mistrzostwach Rudy Śląskiej. Minionej niedzieli organizator tychże zawodów, Tadzio przypomniał to zwycięstwo. Bardzo miło je wspominam. Wtedy dostałem zamrażarkę, piec i zmywarkę, trzy sprzęty przywieziono mi z Rudy Śląskiej. Jednym ze sponsorów był bardzo fajny człowiek, którego poznałem po wielu latach, właściciel hurtowni sprzętu AGD i RTV, który właśnie takie nagrody ufundował. Dziś to są mrzonki, tylko w kolarstwie zawodowym są wyższe stawki. Najlepiej wynagradzany jest ukończony przed dwoma tygodniami cykl Małopolska Liga Kolarska, z uwagi na brak startowego, jeżeli się zapisało do czwartku, jeżeli w piątek to symbolicznie 10 zł, za każdą edycję pieniążki, w dalszych albo w tych najmłodszych kategoriach nagrody rzeczowe, ale też całkiem ciekawe, a za wygraną generalkę zawodnik elity otrzymywał 3 tyś. zł. To są najlepsze nagrody w kraju bo za zdobycie Pucharu Polski jest... puchar.

K. W-W: Wyścig, który z jakichś powodów będziesz pamiętał do końca życia...

J. M.: Chyba najczęściej wspominanym przeze mnie jest drugi start w maratonie czyli Złoty Stok. To był drugi start dla pewnej drużyny, dla której zacząłem jeździć maratony. Wstajemy rano w pensjonacie, idę do łazienki wziąć prysznic, co wywołuje zdziwienie u chłopaków, bo kolarze się nie myją przed zawodami ani nie golą, bo to osłabia organizm, zabiera dodatkową energię itp. Nie wiem, skąd oni wzięli tę teorię. Wystartowaliśmy. Korki, bo zawodników było bardzo dużo, co stopniowo coraz mniej mi się podobało, komuś zepsuł się rower więc zaraz za nim tworzył się sznur kolarzy ale udało mi się przedrzeć przez grupę zawodników słabiej jeżdżących, dojechałem do czołówki i zamiast z chłopakami, to pojechałem leśną drogą. Po jakimś czasie zorientowałem się, że jest dziwnie cicho i słyszę za sobą tylko jedne koła. Odwracam się, ale nie znam zawodnika. I więcej nikogo. A było nas wcześniej kilkunastu. Przepuściłem go i czytam napisy na jego stroju, które są w j. czeskim. Zerkam na jego łydki, które coś mi przypominają i okazuje się, że to Mistrz Europy w maratonach, Czech i tak sobie jechaliśmy, aż do drogi krzyżowej w Bardo, dość stromym zjazdem i on mi tam odszedł. Wjechałem w dolinkę, jadę i widzę czerwony punkt. To ratownik medyczny, stoi na środku dróżki, krzyczę do niego, a on tak stoi, jak słup soli. Po jego prawej stronie tak ładnie, gładziutko więc tam się kieruję. I na co najeżdżam? Na wylany beton na wielkim okrąglaku, z którego wypływała woda po obfitych deszczach i wypłukiwała kamienie i pode mną dwa metry niżej olbrzymie głazy, na które wpadam razem z rowerem, prawie że głową w dół. Sprawdzam czy żyję, ręka mi dynda, a że miałem w pamięci obraz z jakiegoś filmu o Rambo to podniosłem ją i położyłem na jakimś głazie i się wsparłem. Faktycznie, coś w niej strzeliło i już tak nie dyndała. Położyłem ją na kierownicy i pojechałem. Wyprzedziłem jeszcze po drodze Czecha. Ponieważ kilka dni przed zawodami dość mocno padało, a dzień zawodów był słoneczny, to błoto na nas zasychało tworząc pancerz. Skończyło mi się picie, organizatorzy w kilku miejscach chcieli mnie ściągnąć z trasy, a ponieważ ja siebie nie widziałem, to nie pozwoliłem na to. Coś mnie bolało w paru miejscach i tą lewą ręką nie mogłem ruszać, ale dotarłem do mety robiąc gdzieś tam organizatorom uniki przez pokrzywy, a na mecie czekała już na mnie otwarta karetka. Chciałem się jeszcze umyć ale gdy zobaczyłem w lusterku jak wyglądam i pęknięty kask, to odpuściłem i zabrano mnie do szpitala w Kłodzku. Startował wówczas Sylwester Szmyd jeżdżący jeszcze wtedy w Lampre i podszedł do Grzegorza – organizatora i mówi, że ma nagrodę specjalną, żeby ją komuś wręczono. Wtedy jeszcze z Grzegorzem się nie znaliśmy. Dostał cynk od pracowników, że przyjechał jakiś wariat, który miał wypadek, ale dojechał i jest w szpitalu, więc wszyscy stwierdzili, że ta nagroda powędruje do mnie. Ja w ogóle jeździłem maratony środkowe, więc przyjechałem w drugiej ekipie, na końcu grupa giga, która przejeżdża 20/30 km więcej, potem jest mycie, jedzenie i na sam koniec dnia dekoracja zwycięzców. Ja prawie ze szpitala wróciłem na dekorację. Wygrałem Open, swoja kategorię i jeszcze nagrodę specjalną od Sylwestra Szmyda, z którym poznałem się jako początkujący zawodnik. Ten start wspomina mi się o tyle ciekawie, że pomimo dużo złego skończył się szczęśliwie dla mnie.

K. W-W: Jest na trasie odcinek tzw. ,,słabsze ogniwo”?

J.M.: Oczywiście. W moim przypadku są to tzw. zjazdy. Bardzo często nie wygrywałem zawodów na odcinkach technicznych, niebezpiecznych zjazdach. To jest moja pięta Achillesowa, z którą wiele lat próbowałem sobie radzić. Z upływem czasu, w przypływie lat a odpływie sił wychodziło mi to coraz gorzej i widzę braki w stosunku do tych młodych gniewnych, którzy robią to bez mrugnięcia okiem.

K. W-W: Kalendarz najważniejszych imprez w sezonie jest powszechnie znany, bierzesz udział w każdym wyścigu czy modyfikujesz układ startów?

J. M.: Tak, mam sprawdzone cykle, jak Puchar Szlaku Solnego, Puchar Polski czy Małopolska Liga Kolarska. Wypadł z kalendarza start Podhale Tour. Bardzo fajna impreza szosowa, która zmieniła się w starty wspólne, a przez pierwsze cztery lata była to jazda indywidualna na czas na odcinkach Podhala. Świetne trasy czyli stromo i do sześćdziesięciu paru km, fajne i bezpieczne zawody. Staram się unikać wyścigów szosowych z amatorami, bo jest to niebezpieczne bardziej od maratonów, gdzie może jechać każdy. W kolarstwie szosowym, by wystartować w dobrych zawodach trzeba mieć licencję, legitymować się nią i mieć doświadczenie.

K. W-W: Podobno zdarzyło ci się spóźnić na start?

J. M.: Ile razy! Najczęściej nie z mojej winy. Podczas któregoś ze Słowackich Pucharów przyjechaliśmy zdecydowanie za wcześnie i przygotowywałem zawodnikowi rower, zmieniałem mu mechanizm korbowy i tym podobne rzeczy i prosimy naszego zawodnika, by poszedł nas zapisać. Wrócił, położył numer i zniknął. Parking nasz był zbyt daleko od miejsca startu i faktycznie nie usłyszeliśmy sygnału startowego. Kilka minut w plecy i niestety na pudło już nie starczyło miejsca. Ja przyjechałem czwarty, Mirosław chyba siódmy, więc tak czasem się zdarzy. Ale to nie jest odosobniony przypadek, czasem zgubimy się w trasie albo jest za daleko, różnie to bywa.

K. W-W: Gary Christopher Fisher, twórca roweru górskiego, przez wielu uważany za jego ojca, zaczął startować w wyścigach mając 12 lat. Początkowo zajmował się kolarstwem szosowym i przełajowym. W 1968 został zawieszony, ponieważ organizatorzy zawodów znaleźli w regulaminie przepis, zabraniający startu osobom noszącym długie włosy. Dopiero po 4 latach zmieniono regulamin i Gary mógł ponownie startować. Jak dziś wygląda regulamin kolarza?

J. M.: No wiadomo sportowe zachowanie, fair play, zero dopingu i przestrzeganie danego regulaminu zawodów oraz regulaminu związkowego czyli Polskiego Związku Kolarskiego. Na szczęście nie ma w nich zapisu mówiącego o wyglądzie zewnętrznym, żyjemy w takich a nie innych czasach. Wówczas, gdy Gary się ścigał na szosie rasizm był wyraźniejszy i każdy powód był dobry, by komuś utrudnić życie, a gdy się jeszcze było dobrym zawodnikiem i wygrywało zawody, tym bardziej powód, by kogoś wykluczyć dużo łatwiej można było znaleźć. Dziś na szczęście tak nie jest.

K. W-W: Gdybyś miał ocenić dotychczasową karierę startową, czy udaje ci się zrealizować założenia, plany, cele?

J. M.: W obecnej chwili nie robię założeń. Pracuję, więc mój trening wygląda tak, że go nie ma. Trenuję startując w zawodach czyli jadę bez przygotowania siłowego, wytrzymałościowego. Jadę bo lubię, bo kocham. Dawniej, gdy byłem przedstawicielem handlowym firmy rowerowej albo gdy byłem tylko kolarzem, owszem były plany. Możliwości były mniejsze, również te finansowe ale było więcej czasu, teraz jest odwrotnie. Wtedy też odnosiłem największe sukcesy, byłem najmocniejszy.

K. W-W: Michał Kwiatkowski wspomina lata 70. Kiedyś nie zwracaliśmy uwagi na to co jemy, nie było badań naukowych pod tym kątem. Na godzinę przed startem jadło się bigos, czy golonkę a podczas Wyścigu Pokoju przez kilka dni tatara, ogromne jego ilości. Po trzech dniach organizm był tak zakwaszony, że nie miał siły jechać. Maja Włoszczowska mówi bez ogródek, że na rowerze liczy się każdy gram. Jak to jest z tym liczeniem kalorii u ciebie?

J. M.: Ha! Nigdy nie liczyłem. Wielu dalszych znajomych uważa, że prowadzę jakaś mega ścisłą dietę, otóż nie. Ale niedługo minie 27 lat odkąd jestem wegetarianinem. Uwielbiam słodycze, więc możliwe, że nadrabiam sobie w ten sposób brak tłuszczy. Nigdy nie czuje się ani słabo ani ociężale. Bywa tak, że stojąc przed lustrem topless czy w innych okolicznościach widzę, że gdzieś jest troszkę za dużo znakiem tego, że coś trzeba zrobić. Więc owszem, jakaś kontrola jest, ale nigdy nie było czegoś takiego, jak ważenie makaronu czy odliczanie na łyżeczki jakiegoś składnika. Słodzę kawę i herbatę jedną łyżeczką cukru bo lubię słodką, gorzka mi nie smakuje i nie będę się zmuszał do czegoś, co nie jest po mojej myśli.

K. W-W: Każdy kolarz ma swoje ulubione trasy, warunki pogodowe czy ukształtowanie terenu. Adam Kuś powiedział, że preferuje 35 stopniowy upał, Weronika Rybarczyk lubi wyścigi w błocie... jak u ciebie wyglądają preferencje startowe...

J. M.: Ja się odnajduję wszędzie. Przed dwoma laty ścigałem się przy -23 stopniach i było fajnie. Jedyne miejsce gdzie odczuwałem chłód, to były opuszki palców i to był dramat, przyznaję. Dawniej byłem uważany za jednego z najlepiej podjeżdżających nawet w tym kraju, gdzie mało kto utrzymywał mi koła na długich podjazdach. Po płaskim również potrafię pociągnąć w taki sposób, że tylko wytrawny kolarz utrzyma mi koło, a to wynika z tego, że zawsze bałem się jechać za kimś, bo nie widziałem w co wjeżdżam. Przez wiele moich obaw, lęków i wręcz fobii wytrenowałem swoją wytrzymałość do tego stopnia, że nie muszę za nikim jechać. Jadę sam, z taka prędkością albo i wyższą, z jaką jechałbym za kimś, więc nie potrzebuję się osłaniać od wiatru chyba, że jest to dystans 200 km, wtedy trzeba odpocząć, ale nie ma dla mnie warunków złych i dobrych. Są złe trasy najeżone ilością niebezpiecznych zjazdów czyli w kolarstwie szosowym np. omszony asfalt. Nie ma nic gorszego. Już wolę w kolarstwie przełajowym jechać zimą po zaśnieżonym i oblodzonym asfalcie. Wiadomo, że nie będziemy szaleć, a tutaj jadąc z prędkością 70km/godz. wpadamy nagle na wilgotny mech słabo uczęszczanej drogi, to jest najgorsze co może być. Lub też wielkie skocznie zbudowane na trasach zawodów górskich w MTB, olbrzymie głazy, rock gardeny, odcinki specjalnie ogrodzone, które trzeba przejechać, są dla mnie przerażające.

K. W-W: Motywacja u kolarza jest taka sama jak w każdym sporcie – podium?

J. M.: Chyba tak, jadąc na zawody chcemy walczyć o ten najwyższy poziom. Lepiej mierzyć za wysoko mimo, że się niżej często spadnie i boli.

K. W-W: Gdybyś miał ocenić obraz kolarstwa górskiego w Polsce z punktu zawodnika...

J. M.: Hmm... trzeba byłoby zacząć od oceny samego Zarządu Związku czyli działaczy zawsze będzie o połowę za dużo, mają o połowę za dużo do powiedzenia i takież same wymagania w stosunku do tego ile wykładają na kolarstwo. Gdyby z środków przeznaczonych na piłkę nożną przeznaczyć 20 % na kolarstwo górskie, mielibyśmy w trzech kategoriach zawodników na podium Pucharu Świata.

K. W-W.: MTB i Trydent. Od początków kolarstwa górskiego to zestawienie słów ma magiczną moc. Alpom nie brakuje tras i ścieżek. Każdego roku można zaobserwować, jak fani MTB rezygnują z innych destynacji, by podążyć na południowy skraj Alp. Ich cel to jeden z rowerowych regionów Trydentu. A gdybyś miał do wyboru jedną z tras na świecie to byłoby to w...

J. M.: Jest wiele mekk rowerowych... hmmm... Z przyjacielem chcieliśmy jechać do Australii. Mieliśmy zresztą obiecany takowy start. Wygraliśmy dwa lata z rzędu najtrudniejszą w tamtych latach w Europie wieloetapówkę odbywająca się w Polsce czyli z Ustrzyk do Zakopanego jednego roku i drugiego roku z Ustrzyk do Wisły. W nagrodę mieliśmy sobie wybrać wielką etapówkę światową, wskazać tylko trasę. Ale organizator wysłał nas do Salewy w Hiszpanii. Ja myślę, że albo antypody w Stanach ze względu na klimat i obszar, rozległe połacie pustynne i skalne, chociaż ściganie się na Alasce czy w tajdze azjatyckiej u naszych sąsiadów, też byłoby ciekawe. Wówczas nie było takich rowerów jak fat bike, na monstrualnych grubych kołach stworzony na potrzeby Alaski głównie, świetna sprawa. Nowy trend, który w Europie popularny był przez dwa lata, a w tym roku trochę przygasł, bo Europejczycy stali się leniwi, ebike, elektryczne rowery itd.

K. W-W: Głowa (psychika), nogi (fizyczność) czy dobrze ustawione siodełko... co jest ważniejsze w tym sporcie?

J. M.: Przede wszystkim głowa. Tyle razy mówię naszym młodszym zawodnikom - ,,jedziemy najpierw głową, potem nogami”. Gdzieś pod drodze jest jeszcze serce, są płuca. Dobry kolarz pojedzie na źle ustawionym siodełku, dojedzie do miejsca, gdzie można je poprawić.

K. W-W: Dzika róża i Wit. D to powszechne suplementy kolarza?

J. M.: Właśnie jadąc tutaj przypomniałem sobie, że nie wziąłem witaminki. Był taki eksperyment w dwóch stanach, nie pamiętam których, że przez rok czasu włodarze zasilali mieszkańców witaminą D, w odpowiedniej grupie wiekowej. Zaprzestano tego eksperymentu, ponieważ lekarze straciliby pracę. Z tego wniosek, że jest to jedna z najbardziej potrzebnych organizmowi witamin. Jej odpowiednia ilość zapewnia dobre samopoczucie i zdrowie. Tę witaminę wskazał mi człowiek, wywodzący się z dżudo, który szkolił funkcjonariuszy ZOMO, pacyfikujących kopalnię Wujek. Po powrocie do Polski zajął się kolarstwem, zresztą z bardzo dobrym skutkiem, dostał specjalną nagrodę z PZK oraz z Europejskiego Związku Kolarskiego za osiągnięcia trenerskie. On właśnie jako jeden z suplementów diety wskazuje Wit. D tuż po jabłkach. Codziennie trzy jabłka i witaminka D, to jest podstawa.

K. W-W: Mirosław Bieniasz wyznaje zdarzają się w trakcie wyścigu czy treningu upadki, które mogą zakończyć się kontuzją dlatego zawodnik musi być sprawny fizycznie. U mnie już od wielu lat gimnastyka jest na porządku dziennym. No właśnie... a jak wyglądają twoje przygotowania do startu? Czy oprócz treningu stricte rowerowego, technicznego jest jeszcze jakaś ogólnorozwojówka?

J. M.: Musi być ogólnorozwojówka. Poranny stretching, porozciągać wszystkie mięśnie, żeby były sprawne, zrobi kilka brzuszków i to wystarczy. Takie ćwiczenia robi właśnie Mirek, mój przyjaciel z którym założyliśmy team. Bardzo dobrze znam jego obyczaje, ale Mirek nigdy nie ćwiczył tego co ja. Ja mniej więcej od października do pierwszych śniegów chodziłem co roku na tae bo. Z namawianych do tych zajęć kolegów kolarzy lub biegaczy widziałem każdego tylko raz. Przetrwać rozgrzewkę u Sylwii, która nas prowadziła przez te wszystkie lata, to był nie lada wyczyn. Wielu kolarzy bardzo kiepsko tańczy, a ja kocham muzykę, kocham taniec, mam poczucie rytmu, pamięć ruchową, mięśniową więc te układy, które wyglądały jak sztuki walki połączone z ćwiczeniami i z tańcem szybko opanowywałem. Adaptowałem się w tym błyskawicznie. To były najlepsze ćwiczenia w okresie roztrenowania, a więc ok 1,5 miesiąca, kiedy nie startujmy w przełajach. To mi zawsze bardzo pomagało.

K. W.W: Weronika wspomina też okres tzw. ,,głodu rowerowego”...

J. M.: Mam to co tydzień. Właściwie to jest głód nieustający.

K. W-W: Dziś jeżeli mówimy o sukcesach polskiego kolarstwa to jest to kwestia wybitnego talentu i wieloletniej ciężkiej pracy. Bez wątpienia pomaga też fakt, że za sukcesami w kolarstwie nie stoją już laboratoria dopingowe i wielkie talenty mają się gdzie pokazać. Wielkiego systemu treningowego w Polsce niestety nie ma. - tak mówi Maja pytana o sukcesy kolegów, czy w twoim środowisku zdarzają się sytuacje nie fair, pytam o doping...

J. M.: Właśnie ta wspomniana wcześniej transcarpatia... W Krynicy, gdzie przyjechaliśmy z godzinną przewagą nad drugim teamem, nie spieszyliśmy się, więc nim poszedłem się wykąpać przyjechało już sporo zawodników i stojąc pod prysznicem chłopak zapytał mnie wprost, gdzie się kłuję... Zupełnie mi nieznany człowiek interesuje się tym gdzie się kłuje gość, który wygrał... No nie kłuje się, bo nie dość, że jest to zabronione, to jeszcze niezdrowe. Wystarczy czegoś sobie odmówić, poświęcić więcej czasu na trening i dobrze się prowadzić, a nie wspomagać się środkami, które nie są dozwolone. Niestety jest to widoczne i to często gołym okiem.

K. W-W: Kolarstwo górskie to drogi sport? Jak to wygląda finansowo i organizacyjnie, co się najszybciej zużywa jeżeli chodzi o sprzęt?

J. M.: Najbardziej zużywa się człowiek. Jeżeli nie będziemy mieli dobrego fizjoterapeuty, to jest ciężko. Odpowiednia suplementacja czyli zdrowa, a jak zdrowa, no to ta droższa. Sam sprzęt, jeżeli się samemu kupuje to w dzisiejszym wymiarze rower poniżej 10 tysięcy to tak słabo... mówię o rowerze do ścigania się, a gdzie reszta czyli strój, buty, pedałki bo rower kupuje się bez nich, kask plus wyjazdy, treningi, może jakiś obóz. Dla juniora młodszego budżet na rok, to jest minimum 15 tyś. a gdzie tam do elity. Drogi sport.

K. W-W: Brałeś udział w akcji ,,Odkorkuj Żywiec”, co to za akcja była i czy zmieniła coś w krajobrazie żywieckich ulic?

J. M.: Gdyby nie remont głównego mostu żywieckiego, zapewne nikt nie kupiłby roweru, po to by przemieszczać się na drugą stronę. Wielu ludzi obliczając czas i koszt paliwa zapewne stwierdziło, że rower będzie tańszą i mniej czasochłonną alternatywą. To było swoiste objawienie, gdy faktycznie na tej kładce zastępczej dla pieszych rower był non stop. To mi się podobało. Cóż z tego, gdy teraz te rowery wiszą gdzieś tam i się kurzą w piwnicach, na strychach i Żywiec, jak się korkował, tak dalej się korkuje zwłaszcza w szczycie. Ludzie boja się jeździć, brakuje też ścieżek rowerowych, nie mam tu na myśli jakiejś sieci, ale przynajmniej trzy porządne ścieżki rowerowe by się przydały.

K. W-W: Należysz do KCP ELZAT Bieniasz Bike Team... co daje członkowstwo w takim klubie?

J. M.: No właśnie, już prawie że nie należę. Rozstajemy się niestety. Będę działał teraz w łódzkim okręgu kolarskim, ponieważ śląski praktycznie nie istnieje. Wielu moich kolegów z okolic Żywca nie posiada licencji w Śląskim Związku Kolarskim, ponieważ jest jednym z najgorszych związków w Polsce. Frekwencja na Mistrzostwach Śląska? Sześciu zawodników... we wszystkich kategoriach. Dramat.

K. W-W: Przede wszystkim liczy się miłość do kolarstwa i miłość do bólu. Ten ostatni jest bowiem jedną z najważniejszych części całego przedsięwzięcia. Nie mówi się o nim zbyt wiele, ale stanowi jedną z największych barier do przeskoczenia dla młodych sportowców. Z czasem odporność na pieczenie mięśni i skrajne wyczerpanie wzrasta, co wpływa również na charakter i codzienną postawę w życiu – pisze Arkadiusz Kogut w felietonie ,,Jak zostać zawodowcem”. Ania Szafraniec też wyznaje, że sport jest dla twardzieli, którzy potrafią sobie zadawać ból...

J. M.: Tak się mówi, że jak nas coś nie boli, to albo nas już nie ma, albo słabo żyjemy. Często boli i to bardzo. Ból kształtuje charakter i to zdecydowanie. Często powstaje na samym początku dystansu, ale tak naprawdę nie jest ważne, kiedy on powstaje, ważne jest to, że my musimy go przezwyciężyć. Trzeba dotrwać do końca. Są jednostki, które się poddają, gdy jest zbyt słaba psychika. Dlatego zawsze powtarzam młodzieży – najpierw głowa. Głową dojedziecie wszędzie. W miarę upływu lat i narastania obowiązków, mając mniej treningów, gdy wróciliśmy do maratonów, zdarzyło mi się mieć zakwasy pierwszy raz w życiu podczas zjazdów. Zjeżdżam szutrówką i czuje pieczenie ud, a to dlatego, że zjazdy w Karkonoszach są tak długie i szybkie, że nie da się zjeżdżać siedząc na siodełku. Musimy być na lekko ugiętych nogach i rękach, więc cały ciężar ciała spoczywa na nich, a wcześniej pokonaliśmy sześćdziesiąt parę km na podjazdach, więc nogi są bardzo zmęczone. Jest to w końcowej fazie. Bywa tak, że podczas startu uczestniczymy w kraksie, są szlify, obtarcia, inne kontuzje jak zwichnięcia, złamania palców, żeber itd. i musimy przetrwać cały wyścig z kontuzją. Trzeba znaleźć gdzieś ten przycisk, umiejscowić go, wyłączyć ból, jego świadomość, myśleć o czymś innym, by dotrwać do mety. Sam kiedyś tuż przed startem złamałem dwa żebra i w styczniu, w mroźny dzień startowałem w mistrzostwach. Jest to na pewno ćwiczenie własnych sił i sprawdzanie się w ekstremalnych warunkach i sytuacjach.

K. W-W: Pasja + wiedza + otwartość + towar ... czy tak powstał ,,Sport-Pasja”? Czy to skutek frustracji, bo nie mogłeś znaleźć odpowiedniego sprzętu dla siebie?

J. M.: Znudziło mi się jeżdżenie samochodem, przerażały mnie korki, tłok, wyruszać w trasę i wracać to często jak rosyjska ruletka... Nieraz otarłem się o mocny wypadek czy wręcz uczestniczyłem w jakiejś kraksie ale zawsze jakoś wychodziłem z nich cało. Drogi tez w czasach gdy ja jeździłem jako przedstawiciel firmy rowerowej były fatalne.

K. W-W: Rower może być zwierciadłem duszy?

J. M.: Oczywiście, i nie tylko. Wiele można powiedzieć o właścicielu roweru patrząc na wizualną stronę sprzętu.

K. W-W: Znajdujesz czas na tzw. turystykę rowerową?

J. M.: Czy mam czas na turystykę... Dawniej, gdy nie brałem udziału w zawodach oraz, gdy nie miałem sklepu miałem na to czas. Teraz odbywa się to okazjonalnie, choć bardzo to lubię, lecz pochłaniają mnie obowiązki. Kiedy podrośnie mój syn będę miał partnera do wycieczek.

K. W-W: Jesteś przed kolejnymi zawodami, gdzie tym razem?

J.M: Nadchodzące zawody? Chyba ostatnie w tym sezonie xc, będzie to Memoriał Marka Galińskiego, naszego najlepszego kolarza MTB i trenera.

K. W-W: Czego życzyć kolarzowi?

J. M.: Starym zwyczajem kolarzowi życzy się połamania kół.

K. W-W: Dziękuję za rozmowę.

Z Jarkiem "Sikusiem" Miodońskim rozmawiała Klaudia Wiercigroch-Woźniak
Zdjęcie: Profil FB Jarek Miodoński