Wydarzenia

Prezentujemy Wam ostatnie opowiadanie z cyklu "Opowieści żywieckiej treści", będzie to opowiadanie o wyprawie w góry, a dokładniej o czym dowiecie się jak przeczytacie materiał. Cykl "Opowieści żywieckiej treści" powróci dopiero gdy nastanie zima i będzie można z kubkiem ulubionego napoju, opatulonym w koc zasiąść przed komputerem i co nieco poczytać.  Póki co zapraszamy do lektury ostatniego opowiadania pt.:

Rancho pod Skrzycznym 

Słońce chowało się już za horyzontem rzucając słabe światło na rozległe, niekończące się pola uprawne i łąki. Na zachodzie rysowało się imponująco Skrzyczne, wzniesienie, albo raczej już góra,1257 m. n.p.m.

W ostatnich blaskach słonecznej poświaty, w ciepłe, wrześniowe popołudnie, świat wydawał się bardziej przyjazny, niż był w rzeczywistości.

Beskidy-łańcuch górski średniej wysokości, łagodne, gęsto zalesione szczyty. Nigdy wcześniej nie przyciągały uwagi Marty, może zniechęcona jako dziecko zachowała niemiłe wspomnienie wypraw górskich. Teraz jednak postanowiła dotrzeć do miejsc znanych wszystkim z okolicznych wiosek, które dla niej jak dotąd pozostawały dalekie, nieosiągalne, odległe.

I tak pewnego jesiennego poranka Marta wraz z koleżanką postanowiły zdobyć Magurkę Radziechowską. Żadna z nich nigdy wcześniej tam nie była. Zielony szlak, wysokość 1108 m. n.p.m. Dzień zapowiadał się ładny. Biaława, rzadka mgła wróżyła dobrą pogodę. Słońce delikatnie oświetlało łagodne zbocza otaczających gór. Dziewczyny przeanalizowały szlak na mapie – trochę ponad sześć kilometrów w jedną stronę – nie najgorzej jak na początkujących.

„Oby tylko był dobrze zaznaczony” – powiedziała Marta patrząc na gęste lasy porastające imponujące wzgórze, które rysowało się przed nimi niczym wielka kopa siana.

Weszły w las. Posuwały się średnim, nie męczącym tempem, co pozwalało Marcie na powierzchowną obserwację rosnących tam roślin. Runo – typowe dla lasów mieszanych: mech, paprocie, wrzosy, z grzybów pojawiały się często podgrzybki, gołąbki, rzadziej muchomory czy fioletowe lakówki. A wszędzie dokoła, nawet wzdłuż ścieżki, krzaczki borówek – całe łany. W podszycie – krzewy dzikiego bzu, derenia, czeremchy, czasami kruszyny i  różne młode drzewka.

Były same wśród tych bezkresnych połaci otaczającego lasu. Cisza, tylko świergot ptaków a z osad ludzkich dolatywał daleki świst piły. Powietrze rześkie, chłodnawe nie potęgowało zmęczenia.

- Pamiętasz Sandrę z naszej klasy? – zapytała Marta.

- Jasne, że pamiętam – odpowiedziała Sylwia dysząc.

- Mieszkała trzy lata we Włoszech, wiedziałaś?

- Coś słyszałam – odparła ciągle tym samym, dyszącym tonem.

- Ostatnio się z nią spotkałam, opowiedziała mi coś niecoś o mentalności Włochów i ich stylu życia!

- Gdzie dokładnie mieszkała? – zapytała przerywając Marcie.

- Dwa lata w Rzymie, miasto się jej podobało, wiesz, ona zawsze była trochę zafascynowana starożytnością, zwłaszcza kulturą grecką i rzymską, mitologia, rozumiesz? A tam praktycznie na każdym kroku masz coś co wspomina te czasy – łuki triumfalne, coloseum, forum romanum czy panteon. Poza tym inne piękne budowle jak ołtarz ojczyzny, zamek św. Anioła, schody hiszpańskie, fontanna di Trevi,  piazza Navona z fontanną czterech rzek, piazza del Popolo, bazylika świętego Piotra, parki, ogród botaniczny. Swoją drogą takie stąpanie po wiekach, dotykanie budowli pamiętających jeszcze starożytność, świątynie pogańskich bogów, bohaterów mitów, stoją przed tobą jak żywe, jakby na straży legendy, która aż do naszych czasów przetrwała.”

- Fontanna czterech rzek? – przerwała Sylwia – wiesz jakie to rzeki?

- Akurat wiem, to są : la Plata, Ganges, Nil i Dunaj. Też tam byłam i to jest może jeden z najbardziej ciekawych zabytków Rzymu. Drugi to Panteon-okrągła budowla potężnych rozmiarów poświęcona wszystkim bogom Olimpu, jak sama nazwa mówi. Potem  został przekształcony w kościół katolicki.

Jesień roztaczała już nad światem swoją władzę, powodując zmiany zabarwienia liści roślin. Żółć i brąz klonów oraz buków odznaczała się na tle ciemnej zieleni drzew iglastych, które obficie pokrywały otaczające wzniesienia.

Dziewczyny poruszały się energicznie, lekki chłodek lasu pchał je ciągle do przodu, aż tu nagle dotarły do rozległej łąki porosłej białą, wysuszoną już trawą, ograniczoną gęstym, zbitym szpalerem zielonych drzew rysujących się kontrastem na tle błękitnych gór. Kilka ładnych zdjęć i ruszyły dalej.

Po jakimś czasie dosyć szybkiego marszu z kilkoma przerwami na zaczerpnięcie górskiego powietrza dotarły na skraj przepaści z niczym nie zmąconym widokiem na masyw Skrzycznego. Rudziejące lasy , biała, wysoka trawa i pasmo poprzecinanych dróżkami gór – to sceneria roztaczająca się dokoła. W dali, w kierunku Żywca wśród niebieskich wzgórz błękitna tafla jeziora. Piękne, ale trzeba iść dalej, szczyt jeszcze daleko.

 I dziewczyny zostawiły za sobą rozścielający się u ich stóp piękny krajobraz, wkroczyły  znowu w ciemny las, szeroka droga leśna wznosiła się teraz lekko w górę, na niektórych odcinkach obniżała się wręcz albo pozostawała na tym samym poziomie dając możliwość wytchnienia, zregenerowania sił. Podążały naprzód w milczeniu napawając się obecnością otaczającej je zewsząd natury. W pewnym momencie, ku wielkiemu ich zaskoczeniu, na przydrożnym drzewie ukazuje się im tabliczka z napisem: ZRYWKA DRZEWA, WSTĘP WZBRONIONY”.

- Sylwia, co to ma być? Jaki wstęp wzbroniony?

- Hm, czasami tak robią...

- Ale co mam teraz zrobić? Zwózka drzewa na szlaku? I oni mi tutaj dadzą informacje? W połowie drogi? Powinna być na dole, na początku szlaku! – krzyczała wyraźnie poruszona Marta.

- Tak jest wygodnie dla nich. W razie jakiegoś wypadku powiedzą, że informacja była!

- Rozumiem, ale przecież się nie wrócimy! Musimy jakoś przejść!

Ścieżka dotąd suchutka i przyjazna przerodziła się nagle w szerokie, błotniste bajoro poorane głębokimi bruzdami, śladami przeciągnięcia ściętych drzew pokaźnych rozmiarów. Kilkanaście metrów dzieliło dziewczyny od stojącego opodal ślicznego, czarnego konia, któremu przywiązano kilka grubych, świeżo ściętych drzew i teraz czekał tylko na rozkaz woźnicy by ruszyć w dół, z tym balastem. Dokoła, nawet daleko poza ścieżką błoto, wszędzie błoto, woda w głębokich bruzdach i las.

- Patrz Sylwia, nie ma jak przejść! Niech to diabli!

- Może tam, koło tego konia! Górą przejdziemy!

Ale i tam teren okazał się co najmniej nieprzyjazny, zwłaszcza dla kogoś nie posiadającego nieprzemakalnego obuwia. Wysoka trawa, zwalone drzewa, kałuże i ciągle to przeklęte błoto... Marta usilnie starała się znaleźć zawsze jakąś wyższą kępkę trawy, stawała też na zwalonych drzewach, żeby tylko w jakiś sposób, suchą stopą przedostać się znowu na szlak. I tak krok po kroku posuwały się ciągle w górę, zataczając szerokie koło, zostawiając daleko w tyle czekającego spokojnie konia. Ale jednak ugrzęzły w bagnie, wody i błota coraz więcej dokoła.

- Marta, tu jest coraz gorzej! Chyba nie przejdziemy!

Zanim zdesperowana Marta zdołała wykrztusić słowo usłyszały głos jednego z drwali:

- Lepiej dołem przejdźcie!

- Aha, dobrze, dziękujemy za radę! - odkrzyknęła ucieszona.

I znowu ta sama, męcząca droga powrotna przez błotniste przeszkody. Ale w końcu dotarły do ścieżki i skierowały się w dół, obeszły konia z drugiej strony, gdzie faktycznie teren okazał się suchszy a podłoże zdecydowanie mniej zdewastowane powalonymi drzewami. Szybko minęły biesiadujących obok drwali i wkrótce znalazły się znowu na przyjaznej, leśnej dróżce.

- To była naprawdę dobra rada, żeby przejść dołem! - powiedziała Marta z wyraźną ulgą w głosie.

- Aha, tam w górze bardzo zniszczyli tym drzewem.

- Słuchaj Sylwia, tu powinna być jaskinia gdzieś w tych okolicach – Marta otworzyła mapę- są nawet dwie: jaskinia pod Balkonem i jaskinia Chłodna. Według mapy znajdują się obok szlaku. Chodźmy, może znajdziemy!

Przyjaciółki poszły bardziej na lewą stronę lasu przedzierając się przez wystające, zeschnięte gałęzie iglaków, które drapały im niejednokrotnie ubrania i twarze. Dotarły do skraju lasu, odetchnęły z ulgą patrząc na małą polankę porosła tylko niską trawą.

- To na pewno tu gdzieś jest! – krzyknęła z entuzjazmem Marta.

Ale pomimo wszelkich starań i bieganiny od jednego krańca polanki do drugiego wejścia albo jakiegokolwiek śladu jaskini nigdzie nie było widać.

- Tu tylko chaszcze! – powiedziała Sylwia wskazując na ciemną ścianę nieprzebytego lasu po przeciwnej stronie polanki.

- Obeszłyśmy wszystko, nic nie ma. A głębiej w ten las nie ma sensu, żadnego znaku, nic – w głosie Marty słychać było rozczarowanie.

- Marta, z jaskiniami tak jest. Czasami stoisz obok a wejścia nie widać, jeżeli nie jest oznaczone. Zostawmy to!

- No może racja, i tak straciłyśmy tutaj dużo czasu – stwierdziła Marta z rezygnacją.

Wróciły na szlak. Droga dotąd łagodna i gładka, z rzadka urozmaicona jakąś większą kałużą, teraz wyścielona dużymi głazami i pomniejszymi kamieniami przesuwającymi się pod naciskiem stóp ludzkich zaczęła wznosić się stromo w górę. Po  kilkunastu metrach takiej przyjemności Marta nie myślała o niczym innym jak o dotarciu na szczyt, o końcu trasy, o odpoczynku. Łudząc się, że każdy zakręt jest ostatnim szły niezmordowanie dalej, dysząc i przystając dosyć często. Po obu stronach drogi tylko wysoki, ciemny las iglasty, żadnych innych widoków.

- Chyba nie dojdę, Sylwia, nóg nie czuję!

- Odpocznijmy! Już chyba niedaleko.

- Wracając do poprzedniego tematu, jak długo byłaś w Rzymie? – spytała Sylwia.

- Ja tylko w celach turystycznych, tydzień wydaje mi się, ale to stare czasy, chciałam zobaczyć pewne budowle związane ze starożytnością, byłam też w Grecji.

- A w Grecji gdzie dokładnie? – spytała jeszcze raz Sylwia.

- To była wycieczka objazdowa, praktycznie całą Grecję zdążyliśmy zobaczyć, od Meteorów

po Monemwasię na samym południu.

- Byłaś w Meteorach? – spytała Sylwia z ciekawością.

- Tak, praktycznie od Meteorów zaczęliśmy zwiedzanie Grecji. Bardzo specyficzne miejsce, wysokie nagie skały wznoszące się pionowo w górę, a na ich szczytach lub na zboczach pobudowane monastyry. Niektóre funkcjonujące aż do dzisiaj, inne to już tylko zabytki wśród

„kamiennego lasu”- jak to często jest określane.

- Czyli uważasz, że warto zwiedzić? - spytała znowu Sylwia.

- Jasne, że warto! Ja czuje nawet pewien niedosyt, że za krótko tam byliśmy, ale może nie dało się inaczej, limit czasowy, wiesz jak to jest.

- A zwiedzaliście jakiś monastyr wewnątrz?

- Tak, jeden z tych jeszcze zamieszkałych, pamiętam, że można było zobaczyć czaszki dwóch zakonników, były wyeksponowane, z jakąś przestrogą czy komentarzem, że tyle po nich tylko zostało. Robiło to wrażenie. Ale oczywiście nie tylko to... Niepowtarzalne widoki z tarasów, sama konstrukcja tych budynków, liny na których wciągali prowiant i inne rzeczy, niesamowite...

- A oprócz Meteorów co jeszcze zwiedzaliście?

- Mykeny – starożytne miasto, widzieliśmy mury obronne, Lwią Bramę, Grób Agamemnona, z zewnątrz ładnie wygląda, wewnątrz nagie ściany i egipskie ciemności. Dobra latarka była potrzebna. Przejeżdżaliśmy też przez Korynt, potem były Delfy, ruiny świątyń, amfiteatr, następnie Tolo, Nauplion, Sparta, sławna Olimpia, ale tam też już tylko ruiny świątyń pogańskich bogów, a z posągu Zeusa już ani śladu.

- A jaki posąg Zeusa? – przerwała Sylwia.

- Jeden z siedmiu cudów starożytnego świata – posąg Zeusa siedzącego na tronie z boginią zwycięstwa Nike w prawej ręce. A teraz na tym miejscu tylko same kamienie... szkoda.

- Ok, Marta, proponuje ruszyć dalej, bo faktycznie nie dojdziemy dzisiaj!

I znowu ta sama udręka wspinaczki po nieprzyjaznym, przesuwającym się gruncie.

- To już chyba ostatnie metry - myślała Marta za każdym razem jak widziała jakiś prześwit.

I nareszcie finał!  Pokonuje ostatnie metry stromych skał i nagle widzi duży, płaski głaz z napisem: Magurka Radziechowska 1108 m. n.p.m. i typowy  dla szlaków górskich rogacz.

- Sylwia, to już tutaj, doszłyśmy! – zawołała szczęśliwa do koleżanki pozostającej jeszcze dosyć daleko w tyle.

Po kilku minutach pojawiła się i Sylwia.

- Witamy na szczycie! – wykrzyknęła Marta.

Sylwia z pewną satysfakcją na spoconej twarzy usiadła na kamieniu obok koleżanki, rzut okiem dokoła i komentarz:

- Nic specjalnego ten szczycik... może tylko wysokość robi wrażenie.

- Też tak sądzę, niestety – odpowiedziała  koleżanka otwierając puszkę piwa, żeby oblać zwycięstwo, jak to było w zwyczaju ludzi włóczących się często po szlakach górskich.

Po długiej chwili odpoczynku Marta zwróciła się do koleżanki:

- Chodźmy zobaczyć co tam jest w głębi!

I nie czekając na koleżankę ruszyła przodem przez ścieżkę między zaroślami kosodrzewiny, Sylwia wlokła się z wolna za nią. Po kilku metrach marszu otworzył się przed nimi zachwycający widok. Płaskowyż z falującymi wzniesieniami, ze smugami lasów poprzetykanymi poletkami szarej, gołej ziemi. I na pierwszym planie skała wystająca nad urwiskiem, jakby ostaniec z dawnych epok. Naga skała sporych rozmiarów wisząca nad przepaścią niczym jakiś dziwaczny taras.

 

- Sylwia, patrz jaki widok! Lecimy na te skałki, musisz mi tutaj zrobić zdjęcie! Spodziewałabyś się tutaj czegoś takiego? W Beskidach to raczej rzadkość.

- Może i rzadkość... – odpowiedziała Sylwia zmierzając w kierunku skał w ślad za koleżanką.

Marta wskoczyła na płaską powierzchnię wiszącej skały i zwróciła twarz w stronę Skrzycznego, u stóp dziewczyny głęboka przepaść a w dole, małe, niby karłowate drzewka sugerowały rangę oddalenia.

- Pięknie! - powiedziała z uznaniem popijając ciągle swoje piwko.

Siedziały tak dłuższą chwilę napawając się niesamowitym widokiem i potęgą otaczającej natury.

- Sylwia, chodźmy zobaczyć co tam jest po przeciwnej stronie!

I poszły. A po przeciwnej stronie widok jak „ostatni raj na Ziemi” oświetlony promieniami Słońca. Połacie małych, rudawych krzewinek poprzetykanych pasmami białej, sztywnej trawy, rzędy lub skupiska małych świerków, a ponad wszystkim górowały niewzruszenie,  poukładane warstwami błękitne Beskidy. W blasku Słońca widniały małe, świetliste punkciki skupione wszystkie w jednej dolinie, między jednym wzniesieniem a drugim, może jakaś osada ludzka... może...

A może jakiś Eden daleki, nieosiągalny, zapomniany przez Boga.

- Patrz Sylwia, to jest dopiero zjawisko...

- Chyba najlepszy widok jaki kiedykolwiek widziałam w Beskidach - odpowiedziała nie odrywając wzroku od dalekiej i błyszczącej osady wśród potężnych, okalających ją wzniesień, które jak zaklęci strażnicy bronili do niej dostępu.

- Nigdy nie widziałam czegoś takiego... - skomentowała Marta łapiąc ustami ostatni łyk piwa.

             Wczesne popołudnie, Słońce u szczytu swojej wędrówki, przyjemne ciepło docierające z nieba, błogość, niczym niezmącona cisza panująca wokół, wszystko to wprowadzało dodatkowo jakby nieziemską atmosferę raju.

- Trudne do opisania- powiedziała Sylwia – jakbyśmy trafiły do najpiękniejszego miejsca na Ziemi.

Dziewczyny siedziały na kamieniach polnej, ziemistej drogi nie mogąc nasycić oczu przejmującym pięknem natury. Minęła godzina, może trochę więcej. Powiew chłodnego powietrza przypomniał nagle o otaczającej rzeczywistości.

- Już trzecia, trzeba powoli wracać – powiedziała Marta burząc nastrój chwili.

- Trzeba – przytaknęła Sylwia, nieporuszyła się jednak, jakby przykuta do tej wydeptanej dróżki.

- W tej chwili to miejsce wydaje się rajem, ale za kilka godzin, bez Słońca, w szponach lodowatej nocy to już nie będzie to samo – dorzuciła Marta jakby na usprawiedliwienie tego, że chciała już ten raj zostawić, że wyrwała koleżankę z zadumy.

- Tak, tak, idziemy – Sylwia z widoczną niechęcią podniosła się z ziemi. Oglądając się często za siebie ruszyły w powrotną drogę.

Ten sam tak bardzo męczący odcinek szlaku teraz Marta pokonywała praktycznie biegnąc, przeskakując z jednego większego kamienia na drugi. Powrotna droga często wydaje się dużo krótsza. Niebawem też dziewczyny usłyszały szczekanie psów i inne odgłosy cywilizacji. Wyprawa dobiegała końca .Słońce przygrzewało jeszcze ostro kiedy dziewczyny wkroczyły  do wsi.

- To cześć Sylwia, dzięki za towarzystwo i do następnego razu!

- Cześć Marta!

 Zmęczona, ale zadowolona otwierała furtkę. Rzuciła torebkę na podłogę i położyła się na łóżku.

- Tylko na chwilę – pomyślała zasypiając na kilka dobrych godzin. Kiedy się ocknęła otaczała ją ciemność...

                   Pełnia. Księżyc okrąglutki, jak Saturn otoczony pierścieniami chmur. Cykady, koncert cykad i jakieś dwie duże ćmy świdrujące ciągle wokół światła. Rześki chłodek rodzącej się nocy, wilgoć osiadająca na każdym skrawku ziemi i ciągle ten cień, ćma albo czyjaś dusza trzepocąca skrzydłami.

Cisza, cykady, Księżyc, światło w oknach sąsiada, spokój, szczekanie psa w dali – czego można żądać więcej? Chyba tylko ramion mężczyzny i gorących, namiętnych pocałunków gdzieś na skraju świata... między zaoranymi polami, które jak wymierzone czworokąty ozdabiały pobliskie wzgórza upiększając bezkresne, zielone lasy otaczających Beskidów.

Półmrok, sąsiedztwo świerków, jodełek i wyrośniętego modrzewia na wyciągnięcie ręki w blasku srebrzystym księżyca – to jeden z tych momentów przypominających namiastkę raju –tak, małą namiastkę oazy spokoju. Może jeszcze krzta dobroci, nadziei i wiary w przyszłość, krzta otuchy by się przydała...

Noc robiła się coraz chłodniejsza, chmury coraz gęstsze, ciężkie, zakrywały piękną tarczę Księżyca zostawiając tylko maleńki, świecący punkcik...

                Mijał kolejny błogi dzień, ciepły, upalny pomimo zbliżającej się jesieni. Niedziela –cisza, żadnych pił, kosiarek, betoniarki sąsiada – nic tylko łopot gołębich skrzydeł i czasami ryk motoru jakiegoś samochodu. Niebo. Błękit nieba zabielony chmurami niby gęsta mgła, przez które z uporem przebijały się gorące promienie Słońca.

Rankiem Marta wybrała się na wycieczkę do centrum wsi, po raz pierwszy szła polną drogą wśród niezmierzonych pól, łąk i plantacji. Ani żywej duszy i tylko bezkresne, dzikie pola, a  w dali, na horyzoncie rozsiane dokoła domy u podnóża dalekich wzniesień okalających dolinę, w której mieszkała.

W drodze powrotnej dołączył do niej jakiś kosmaty nieznajomy zaczynając rozmowę jakby znali się od dawna.

- Gdzie teraz mieszkasz? - zagadnął nieznajomy.

- Tam gdzie zawsze mieszkałam - odpowiedziała wymijająco.

- A ty? - zapytała od niechcenia.

- Ja w Twardówku.

- Na nogach lecisz?

- Tak, byłem u kumpla. Wczoraj przy meczu trochę żeśmy popili. Dzisiaj jakie piwko by się zdało.

- A no pewnie! – przytaknęła.

- Teraz jak chcesz oglądać mecz to musisz płacić – powiedział z goryczą w głosie.

- Tak, faktycznie, słyszałam, to jest zgroza! W ogóle ten kraj teraz to jest tragedia. Tylko płać, to płać, tamto płać. A z czego? Pracy nie ma, a jak jest to nie do wykonania!

- Albo pracujesz i ci nie zapłacą! – wtrącił.

- Racja, to jest trzeci wariant! Kiedyś też się płaciło, ale było z czego. Każdy miał pracę.

- Za komuny tak – potwierdził – i jakbyś nie pracował to cię zaraz znaleźli. Teraz jak prądu nie zapłacisz to przyjadą odciąć i koniec!

- Albo jak czynszu za mieszkanie nie zapłacisz  to eksmisja! Wiem, bo mam sąsiada, który w ten sposób stracił wszystko. W blokach niewielkie mieszkanie trzysta złotych miesięcznie. Jak nie ma to co zrobić?

- I o co ja to strajkowałem na kopalni? – westchnął.

- No nikt nie przewidział... – skomentowała Marta i tak się rozstali.

Minęło kilka godzin, książka, jakieś niewielkie prace w ogrodzie, jakieś piwko w leżaku... i tak mijał czas.

Aż tu nagle gdzieś zza pleców Marty wybiega małe, rudawe stworzenie,  pędzi w kierunku zaniedbanego ogrodu sąsiada i ku niezadowoleniu dziewczyny szybko znika w gąszczu krzewów i wysokiej, dawno nie koszonej trawy.

- Śliczny zwierzaczek! Nornica! – pomyślała.

Cały ogród nosił liczne ślady obecności tych małych gryzoni, ale po raz pierwszy udało się jej zobaczyć na własne oczy jednego ze swoich specyficznych sąsiadów.

Zwierzęta te powszechnie uznawane za szkodniki upraw ludzkich w ogrodzie Marty znalazły zdawałoby się, oazę ciszy i spokoju. Pokryty pożółkłą już o tej porze roku trawą duży ogród był podziemnym labiryntem korytarzy nornic, które na zewnątrz otwierały się okrągłym, małym, dobrze widocznym otworem. Od czasu do czasu pojawiał się także regularny kopczyk kreta.

Dzień chylił się już ku końcowi, Słońce ostatnimi promieniami oświetlało ponad stuletnią chałupę sąsiada. Piękna, ogromna, ognista kula zbliżała się coraz  bardziej do Skrzycznego, jakby szukała schronienia po całodziennym utrudzeniu.

Marta z leżakiem skierowanym właśnie na zachód podziwiała czerwonawy lazur nieba kiedy nad Skrzycznym pojawił się niespodziewanie balon, piękny, purpurowy balon pokaźnych rozmiarów i podążał wolno na wschód aż w końcu zniknął gdzieś poza linią horyzontu. Na świat powoli schodziła ciemność, noc przybliżała się  delikatnie jak namiętny pocałunek kochanka.

              Kilka dni później Marta przygotowana do następnej wyprawy spotyka się w Bielsku-Białej ze swoim współtowarzyszem podróży i kierują się na Szczyrk. Tym razem ruszają na Skrzyczne. Pierwszy etap podróży pokonują wyciągiem krzesełkowym docierając na Halę Jaworzyna. W trakcie przejazdu pod nimi piękna panorama Beskidów skąpanych w blasku wschodzącego Słońca, we mgle, która jak delikatna pajęczyna otulała budzący się dookoła świat.

Zapowiadał się piękny, pogodny dzień. Chłodne powietrze owiewało ich opalone jeszcze letnim słońcem twarze. Kolejka poruszała się wolno, delikatnie kołysząc turystów. Mijały chwile, niezapomniane momenty, które dodają koloru szaremu życiu, szarej często rzeczywistości.

Kolejka unosiła niezmordowanie wędrowców ponad światem pokazując im piękno i ogrom natury.

Kolega Marty, dobrze wyglądający blondyn koło trzydziestki, posiadał praktycznie tylko jedną jedyną zaletę – był idealnym towarzyszem podróży. Szybki, zdecydowany, zwolennik wypraw górskich, posiadający pewne doświadczenie w poruszaniu się po szlakach , którego Marcie natomiast kompletnie brakowało. I to ich trzymało razem. Tylko to. Poznali się niecały rok wcześniej.

Kilka wspólnych, jednodniowych wypadów nie dało dziewczynie możliwości dogłębnego poznania tego człowieka. Zachowywał się jak najbardziej poprawnie, nic nie zdradzało ani jego parszywego charakteru ani szaleństwa. Dopiero wizyty w jego domu pokazały jej inny obraz jego osoby. Stawał się kimś zupełnie  innym w towarzystwie rodzeństwa czy kolegów.

Kiedy wieczorem godzina odjazdu  ostatniego  pociągu już minęła zaczynał swoje znęcanie psychiczne.

- Wiesz Marta, ty powinnaś ugotować obiad dla wszystkich tutaj.

- Jaki obiad i dla kogo niby?

- No dla mojej rodziny.

- A dobrze ty się czujesz? Przecież jestem tutaj gościem i to na dodatek rzadkim. Co to za zwyczaje? Poza tym przecież nie wiem nawet co gdzie leży? Co to za pomysły? To był żart?

- Nie, oni nie żartują!

- Kto oni? Twoja rodzina?

- Tak, u nas takie są zwyczaje. Dziewczyna w domu chłopaka powinna ugotować obiad dla całej rodziny, jeżeli to zrobi to znaczy, że wie gdzie jest jej miejsce.

- O czym ty w ogóle mówisz? No gdzie jest to moje miejsce? W kuchni przy garach? Chyba was wszystkich porypało! Dopiero co się znamy! A poza tym, u nas zwyczaje są inne. Gości traktuje się w sposób cywilizowany. Gość nie robi nic! To gospodarz powinien zadbać o wszystkie potrzeby gościa! Gdzie ja trafiłam? To średniowiecze?

- Ja mógłbym  zrezygnować z tego obiadu, ale oni nalegają.

- To powiedz im, że u nas takich zwyczajów nie ma i nie interesuje mnie cały ten cyrk! Przecież to jest chore!

Innym razem znowu podczas biesiady urządzonej w ogrodzie słyszała jak w towarzystwie kolegów mówił:

- Jak wyremontuje Pszów to się zobaczy co dalej. Teraz jest równouprawnienie więc i ona powinna się wkupić.

- Ale nikt nie jest taki głupi, ty przesadzasz z tym remontem! – próbował tłumaczyć jeden z kolegów.

- Zobaczymy – odpowiedział – jak się da wykorzystać to dobrze, jak nie to znaczy, że się nie nadaje.

Marta wtedy jeszcze nie bardzo wiedziała co jest z tym Pszowem, ale jakiś czas potem jeden z jego braci wyjaśnił jej, że chodziło o własność ich ojca, o jakąś stuletnią, walącą się ruderę, gdzieś daleko w jakimś nieosiągalnym terenie, ostrzegając ją, żeby pod żadnym pozorem nie dawała się namówić na remont, bo to są wyrzucone pieniądze.

Poza tym zdarzyło jej się usłyszeć podczas biesiady jak Artur mówił do swoich kolegów, że ona jest tylko do wykorzystania, a szanował to on będzie tylko dziewicę. Żaden z obecnych nic nie skomentował. Marta, niedowierzając własnym uszom też nic wtedy nie powiedziała, ale jakiś czas potem próbowała wyjaśnić w cztery oczy czego miały dotyczyć te wszystkie dziwne stwierdzenia. W odpowiedzi usłyszała tylko:

- Ja żartowałem, nie przejmuj się. To były żarty.

Innym razem znowu kiedy zaprosiła go do siebie do domu na obiad po kolejnej górskiej wędrówce Artur patrząc na wystrój pokoju, na szkło, porcelanę i kolekcję muszli powiedział z dużą dozą pogardy:

- I po co to wszystko?

- Co? Porcelana? Muszle?- zapytała nie rozumiejąc jego arogancji.

- No, to wszystko, po co to? Wyrzucone pieniądze!

- Słuchaj pajacu, tą porcelanę i szkło kupiła moja matka jeszcze przed moim urodzeniem! To ma więcej jak trzydzieści lat i jakoś dotąd nikomu nie przeszkadzało!

- Nie wierze, że ma tyle – odpowiedział spokojnie.

- G...mnie interesuje w co ty wierzysz! A teraz pójdziesz do kuchni i powiesz mojej matce to co mnie powiedziałeś! Aha i zapytasz o wiek porcelany!

- Nie, no co ty... – zaczął się nagle plątać.

- A, straciłeś nagle odwagę?! Tylko za plecami potrafisz? Bohater! A jeżeli chodzi o muszle zawsze mi się podobały i zrobiłam kolekcję a ciebie akurat g...to obchodzi! W końcu coś za tymi szybami musi być!

- To mogą być skarpetki – odpowiedział.

- Ty wstawiaj sobie skarpetki ale ode mnie się odwal!

- Mnie młodsze rodzeństwo oduczyło zbierania czegokolwiek – powiedział już bardzo łagodnie, jakby usprawiedliwiając swoje poprzednie komentarze.

- Ale ja nie mam rodzeństwa, tutaj nie ma dzieci, nikt mi tego nie niszczy, to co innego!

Nie powiedział już nic więcej na ten temat.

Za jakiś czas znowu będąc gościem u Artura słyszała przypadkiem jego rozmowę z bratem na temat obiadu, którym go poczęstowała.

- A ten obiad jaki był? – zaczął Artur – mięso śmierdzące, ziemniaki suche...

- Może to był kotlet? – przerwał mu brat.

- No kotlet – potwierdził.

- Do kotleta nie robi się sosu!

- No i co z tego?

- To ty nie lubisz kotleta, ja osobiście bym czasami zjadł, ale przez ciebie matka cały czas sosy gotuje!

- Oni nie szanują jedzenia. Im zostało jeszcze po obiedzie.

- Bo powinno zostać! Matka gotuje za mało, czubku! Zawsze powinno zostać!

- A poza tym ona powinna odpracować to co tu zjadła – stwierdził spokojnie Artur.

- Widziałem ile zjadła. Prawie nic!

- I co z tego? Powinna odpracować.

- A ty odpracowałeś obiad co ci dali ?! – brat coraz bardziej podnosił głos.

- No nie miałem okazji. Ale ona ma okazję.

- Z ciebie to jest kawał parszywej mendy! Ty byś komuś dał to co ci z talerza spadnie!

- To tylko kobieta, może nie jeść – stwierdził ze stoickim spokojem Artur.

- Kawał świni! – brat rzucił sztućcami o talerz zostawiając niedokończony obiad i wybiegł trzaskając drzwiami.

A na to weszła Marta.

- Na co on się tak zdenerwował, ty mendo?! – rzuciła bez wahania.

- On żartował – odpowiedział ze śmiechem na ustach, jakby się kompletnie nic nie stało.

- Nie żartował! Przecież widziałam! Co to miało znaczyć? Co ty wygadujesz? Porypało cię? Jakie śmierdzące mięso? Przecież też go jadłam!

- Żartowałem – odpowiedział znowu z tym samym głupawym uśmieszkiem.

- Jak nie chcesz możemy się nie spotykać!

- Ale nie, no czemu? Przecież to były tyko żarty – usłyszała w odpowiedzi.

I po raz kolejny rozmowa do niczego nie doprowadziła.

Pewnego poranka kiedy Marta goszcząc w domu Artura spotkała jednego z braci ten zapytał:

- Zrobił ci wczoraj kolację?

- Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

- No właśnie, on taki jest. Ja o tym myślałem, ale jesteś jego gościem, nie moim.

- Ale nie przejmuj się, zjem w domu.

- Nie o to chodzi – odparł dosyć gwałtownie.

- Wiem o co ci chodzi, to on powinien o tym pomyśleć, wiem, że nie ty!

Kiedy nadeszło południe rodzinka pojechała do kościoła, w domu zostali tylko Marta i Artur.

- Chodź, zjemy obiad – powiedział Artur.

- Nie, dziękuje, nie jestem głodna, zjem w domu.

- Ale dlaczego? Jest przygotowane, nie musisz dużo, ale spróbujesz.

- Nie jestem głodna, wypiłam piwo teraz, wiesz, że nie jem przy piwie.

- Ale nie musisz dużo.

- Nie rozumiem o co ci chodzi? Po co tak nalegasz? Możesz przecież zjeść sam, ja tu poczekam, bez problemu.

W końcu, dla świętego spokoju zeszła do salonu, gdzie wszystko było przygotowane.

Po jednej łyżce rosołu, przeszła do drugiego dania: trzy kluski śląskie o średnicy jednego centymetra, na mięso nie miała ochoty, więc wzięła salaterkę z czerwoną kapustą, która stała przed nimi. Nałożyła sobie dwie łyżki. I w tym momencie Artur powiedział:

- Ile tego bierzesz? To musi wystarczyć dla wszystkich.

Dziewczyna zamarła na moment a potem wybuchła:

- To ja nie mam prawie nic na talerzu a ty mi mówisz, że za dużo kapusty wzięłam!? Dwie łyżki to za dużo? To ma być dla wszystkich? Ty chyba chory jesteś? Myślałam, że to dla nas dwojga było przygotowane! Nie tknęłam mięsa, zostało dla was! Jeżeli nie mięso to coś muszę zjeść, chyba jasne! A poza tym po co nalegałeś? Nie chciałam jeść! W końcu jadę do domu i mam obiad a na dodatek nikt mi niczego nie wymawia!

I wyszła zostawiając go za zastawionym suto stołem.

Taki był Artur a teraz siedział obok.

Bezwiednie pomyślała: ”Jakby chciał mnie zrzucić? W końcu po tym facecie wszystkiego można się spodziewać...”

Pomimo obaw Marty kolejka dowiozła ich bezpiecznie do mety.

Hala Jaworzyna – wokoło nich łąki otoczone granatowymi wydawało by się wzniesieniami. Ruszyli w kierunku szczytu z pewnym, wyczuwalnym zapałem. Trasa była nieco męcząca, prawie trzysta metrów przewyższenia. Szli w milczeniu, Marta oszczędzała siły. Im wyżej się wspinali tym szerszy wydawał się widnokrąg – jak to w górach.

Dziewczyna zmęczona patrzyła na poruszający się nieopodal wyciąg i myślała: ”trzeba było jechać na sam szczyt”, nie powiedziała jednak nic.

Artur korzystając z przymusowego przystanku, które dziewczyna od czasu do czasu robiła, żeby odetchnąć, wyciągnął puszkę piwa, zaproponował towarzyszce podróży, ale odmówiła.

- Wolę najpierw wejść na szczyt. Piwo osłabia.

- E tam, jedno... – machnął lekceważąco ręką.

- Ty rób jak uważasz....wiem, że na tobie nie robi efektu.

Po kilku łykach powrócił do swojego złośliwego tonu:

- Wyjść nie możesz? Odpoczywać musisz? Stara baba! Do niczego się nie nadajesz! Na którą tam zajdziemy!?

To nie był pierwszy raz kiedy słyszała te złośliwości pod swoim adresem, ale to był pierwszy kiedy już nie zignorowała tych żałosnych, bezsensownych wymówek.

- Posłuchaj mnie dobrze i zmień wreszcie płytę, nudny jesteś! Za każdym razem kiedy chcę odpocząć zaczynają się obelgi! Dosyć tego! Jeżeli ci się tak spieszy to leć sam na szczyt! Ja dojdę spokojnie, pół godziny wcześniej czy później, co za różnica?! Przecież mamy czas! Poza tym idziemy dosyć szybko, muszę czasami odpocząć. Z czego mam ci się tłumaczyć?!

Ludzie są różni, jeden odpoczywa drugi nie!

- Tak tylko powiedziałem – odparł wyraźnie zdziwiony tak gwałtowną reakcją .

- Tak tylko?? Ty uwielbiasz tak tylko ubliżać! To już zauważyłam!

Artur nie skomentował, ale czy zrozumiał coś ze słów dziewczyny...

Czas mijał, z każdym krokiem byli coraz bliżej szczytu. Wspinali się serpentynami, gdzie otwierał się przepiękny widok na całą kotlinę żywiecką.

- Już chyba niedaleko – stwierdziła ocierając pot z czoła.

- Też tak sądzę.

I dotarli wreszcie na szczyt – 1257 m. n. p. m i piękne, stylowe schronisko z tarasem pełnym drewnianych stołów i ławek, gdzie w słoneczne, upalne dni zmęczeni turyści zanurzają spragnione usta w zimnym, odpowiednio schłodzonym piwie. Tak też uczynili i oni. Szczyt osiągnięty – teraz już tylko w dół.

- Widoków szczególnych tu nie ma – powiedział Artur patrząc na wysoką ścianę lasu, która otaczała ich  szerokim półkołem.

- Po tej stronie faktycznie tylko las, po przeciwnej był widok na Żywiec i Bielsko.

- Tutaj się czuję jak w dzikiej głuszy - dodał Artur.

- No co ty? W głuszy? A byłeś kiedyś w Norwegii?

- Nie.

- To dlatego tak mówisz? Tam dopiero się czuje potęgę natury. Piękne lasy, wodospady, dzikie, kamieniste rzeki i jak okiem sięgnąć bezkresna przestrzeń niezmącona stopą ludzką.

- Ale przecież wielkie miasta też tam są – wtrącił zdziwiony.

- No jasne, Oslo, Trondheim, Bergen mają swoją specyfikę jak każde miejsce. W Oslo na przykład, park Vigelanda, słyszałeś może?

- Nie.

- Jest to park z rzeźbami postaci ludzkich symbolizujących koło życia, postaci od dziecka do starca. Albo koło podbiegunowe-pustka aż po horyzont. Płaska równina pokryta tylko mchem, porostami i małymi krzewinkami.

- I nic tam nie ma?

- Nic, tylko jedyny ślad cywilizacji to wielki, nowoczesny budynek dostosowany do potrzeb turystów i przechodniów. Nieopodal znalazłam na ziemi okrągły plac, na którym były ułożone kupki małych  kamieni, jedne na drugich. To chyba tak jak wrzucanie monet do fontanny, żeby jeszcze powrócić...

Po drodze na Nordkapp minęliśmy dwie miejscowości: Alta, gdzie znajdują się rysunki skalne datowane na więcej niż sześć tysięcy lat, wciągnięte na listę światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO. I Hammerfest gdzie zaczął dawać się we znaki zimny, lodowaty, północny wiatr. Dzięki Bogu na naszej trasie był mały bar czy restauracja. Weszłam, owionęło mnie przyjemne ciepło. Jak w raju, a może jak w piekle, zależy od interpretacji, pomyślałam wtedy. Zatrzymaliśmy się tam na szczęście jakąś godzinkę, co dało możliwość rozgrzania się. A potem był Nordkapp. Wiesz coś na ten temat?

- Nie – usłyszała w odpowiedzi więc kontynuowała swoje opowiadanie.

- To najbardziej na północ wysunięty przylądek Europy. Można powiedzieć, że pomnik w kształcie globusa nad brzegiem Oceanu Arktycznego to symbol tego miejsca. Turyści robią sobie tam zdjęcia. Ja też chciałam, ale pojawił się zasadniczy problem. Już wcześniej wspominałam ci o wietrze. No właśnie! Wiatr! Tak silny, jakby wszyscy bogowie wiatru sprzysięgli się przeciwko mnie. Próbowałam pokonać te kilkanaście metrów jakie dzieliło budynek od globusa i wiesz, że nie doszłam?!

- Z powodu wiatru?

- Tak, jestem za lekka na tak potworną siłę! Próbowałam iść w kierunku globusa i w pewnym momencie jeden silny podmuch  porwał mnie i niechcący uderzyłam w jakąś Włoszkę, która też ledwo trzymała się na nogach. Wyobrażasz sobie?

- Nie – usłyszała w odpowiedzi, nie zważając na to opowiadała dalej.

- Przeprosiłam ją, ale nie wiem czy coś było słychać. Wtedy też postanowiłam zrezygnować z fotki przy globusie. Wracałam wściekła w kierunku budynku i przed wejściem spotkałam jedną z uczestniczek naszej wycieczki.

- Była pani przy globusie?- zapytała.

- Próbowałam, ale ja tam nie mogę dojść.

- Wiem, przed chwilą holowałam tam moją siostrzenice. Jak się tu już przyjechało to trzeba zrobić zdjęcie!

- No też bym chciała, ale...

- Ja panią zaholuje!

- Boję się, nie wiem czy damy radę...

I wtedy ona klasnęła energicznie rękami po swoich udach dosyć pokaźnych rozmiarów i powiedziała: No przecież mnie nie zmiecie!

I tym mnie przekonała. Kilka chwil potem dotarłyśmy do słynnego globusa!

- Nie wierze ci! – powiedział z cynicznym uśmieszkiem na ustach.

Niewiele się przejęła perfidią Artura, w gruncie rzeczy nie była dla niej żadnym zaskoczeniem.

- Mam zdjęcia – odparła spokojnie i jakby na przekór Arturowi nie przerywała opowiadania – Laponia-słyszałeś?

- Coś tak...

- Region obejmujący północne tereny państw skandynawskich zamieszkiwany przez potomków ludów koczowniczych. Dzisiaj zajmują się myślistwem, rybołówstwem i hodowlą reniferów. Właśnie-renifery przechadzające się po asfalcie... a na poboczach drogi wyprawione skóry, wyroby z kości, rogu, drewna, regionalne ubrania sprzedawane przez tamtejszych Lapończyków.

- Jak oni wyglądają? – zapytał z udaną ciekawością.

- Ci, których ja widziałam jak typowi przedstawiciele rasy żółtej. A o trollach słyszałeś?

- Nie.

- To leśnie istoty bardzo małych lub olbrzymich rozmiarów, pokryte gęstym futrem, przypominające wyglądem człowieka. Posiadają długie nosy, długie, kudłate ogony i tylko cztery palce u nóg. Żyją zaszyte w ostępach leśnych lub w jaskiniach, prowadzą raczej nocny tryb życia, ponieważ słońce zamienia je w kamienie. Podobno są to stworzenia o dobrym charakterze, ale czasami bywają mściwe. W związku z tym jest wskazane wejść z nimi w dobre stosunki.

- To chyba jakieś legendy? – wtrącił Artur.

- Tak, wierzenia związane z mitologią nordycką. A potem pojechaliśmy do Rovaniemi. Wiesz gdzie to jest?

- Nie.

- To wioska świętego Mikołaja, znajduje się w Finlandii, na kole podbiegunowym.

- Widziałaś świętego Mikołaja? – zapytał szyderczo.

- Widziałam.

- I zrobiłaś sobie z nim zdjęcie?

- Nie, to dobre dla małych dzieci, wolałam oglądać co innego...Finlandia to praktycznie lasy, jeziora i bagna a co za tym idzie, w okresie letnim chmary komarów! Istny koszmar! A potem Kemi, Oulu, Helsinki, na prom do Sztokholmu, potem jeszcze tylko Kalmar i do Polski. Ok, Artur, kończ piwko! Idziemy popatrzyć na widoki z drugiej strony!

Opodal schroniska, w dali jezioro żywieckie i platforma czworobocznych poletek i polanek nieregularnych kształtów otoczonych sznurami ciemnozielonych, iglastych lasów i błyszczące skupiska domów przypominających o istnieniu osad ludzkich i cywilizacji, a wszystko to spowite w delikatnej, rzadkiej mgle.

A po przeciwnej stronie te same, falujące wzgórza w białej kołderce mgły ze świecącymi punkcikami miasta w dole.

- Będziemy powoli schodzić, co? – zapytał Artur wyciągając następną puszkę piwa z plecaka.

- Myślę, że tak, ale usiądźmy jeszcze tutaj na moment.

Siedzieli na drewnianej ławce obok schroniska nasycając oddech ostrym, górskim powietrzem. Obserwowali w milczeniu turystów, których napływała coraz większa ilość. Jedni z wypchanymi plecakami, drudzy praktycznie z pustymi rękami.

- Popatrz na tych tam, jakby się na dwa tygodnie w góry wybrali... – powiedziała bardziej żeby cokolwiek powiedzieć niż z samej chęci rozmowy.

- No, na jeden dzień na pewno nie!

Ciepłe promienie Słońca oświetlały południową stronę imponującego gmachu schroniska. Świat wydawał się po prostu piękny tego wczesnego popołudnia wśród otaczającej błogości.

- Gdyby dało się zatrzymać czas – pomyślała – taka piękna chwila, szkoda, że zaraz się skończy...

Parę minut później kierowali się już na niebieski szlak w kierunku wioski Marty pozostawiając za sobą ciszę, spokój i cały majestat szczytu Skrzycznego. Dopiero co weszli w las kiedy dziewczyna zobaczyła swoją koleżankę z pracy z siostrą bliźniaczką i psem myśliwskim, który wyrywał się mocno w ich kierunku hamowany przez smycz swojej właścicielki.

- Witam, witam, kto by się spodziewał? – prawie krzyknęła koleżanka na widok Marty.

- Cześć! Dopiero wychodzicie? A my już z powrotem!

- O której wyszliście? - zapytała siostra koleżanki.

- My od rana na nogach, ze Szczyrku jedziemy, kolejką na Hale Jaworzyna a stamtąd już na nogach! – poinformowała.

- A to co innego, myśmy się dopiero koło dziewiątej wybrały. Podobno mają tutaj dobry żurek, próbowaliście może?

- Nie, my tylko po browarku, standardowo – wtrącił Artur.

- Dużo tam ludzi jest? – zapytała koleżanka trzymając z całej siły wyrywającego się wyżła.

- Była kolejka, teraz dużo ludzi przyszło.

- Trudno, poczekamy!

- To na razie! Przyjemnej niedzieli! – rzuciła Marta na odchodnym.

- Cześć, trzymajcie się!

Droga w dół to już była sama przyjemność. Bez wysiłku pokonywali kolejne metry szlaku rozkoszując się nadal orzeźwiającym, wilgotnym powietrzem lasu. Posuwali się ciągle naprzód  szybkim krokiem i znaleźli się niebawem na zakręcie drogi, z której po lewej stronie widać było dach małego budynku.

- Chodź Artur, zobaczymy co to jest! – zawołała pełna entuzjazmu.

Kilka kroków i przed dziewczyną wyłoniła się drewniana chatka w budowie. Nie było nikogo. Weszła na taras, przez chwilę patrzyła oczarowana widokiem jaki rozciągał się przed nią. U stóp tarasu polanka usiana gęsto pniakami po uprzednio ściętych drzewach otwierała widok na ciemny, gęsty las a w dali, na horyzoncie błękit przepięknych wzgórz.

- Jak myślisz Artur, tu ktoś dom buduje? Tu chce mieszkać? Na takim odludziu?

- Nie wierzę, za daleko. Ale może na lato...

Artur po dokładnych oględzinach budynku wszedł na taras.

- Niesamowity widok – stwierdziła.

- Aha – rzucił nie przerywając oględzin, dotykał świeże jeszcze, pachnące lasem i żywicą bale.

- Nieźle! – mruknął – byle tylko robactwo się nie wdało!

Marta pokazała mu dziurkę wydrążoną przez jakiegoś pasożyta.

- No właśnie! Jak będzie ich więcej podziurawią wszystko jak sito!

- I co z tym można zrobić?

- Nic się nie da zrobić. Domki z drewna są fajne dopóki drewno jest zdrowe!

- Może i tak – przytaknęła.

Po jakiejś chwili znowu podążali niezmordowanie w dół, pozostawili w tyle wąwóz gdzie środkiem płynął mały, rwący strumyczek z kryształową, przejrzystą wodą. Po kilkunastu minutach weszli na polankę gdzie po lewej stronie widniała tablica pamiątkowa z napisem: HALA JASKOWA. Marta zaciekawiona przybliżyła się i czytała dalej:” nadana 350 lat temu przez króla Polski Jana Kazimierza Mikołajowi Jaskowi z Lipowej za zasługi w walkach ze Szwedami”.

„Ciekawa sprawa, widziałeś?- zwróciła się do Artura, który chwilę wcześniej do niej dołączył- to znaczy, że król nadał  Jaskowi kawałek tego pola na własność? I to jest jego polana?”

„Nie mam pojęcia, tak by z tego wynikało...”

Po dobrej półgodzinie postoju zostawili za sobą tą polankę ograniczoną ze wszystkich stron wysokimi drzewami i podążali wolno szlakiem na dół. W pewnym momencie przed Martą wyrosło stare, częściowo puste wewnątrz drzewo, które jednym z wystających korzeni niby ręką obejmowało puszkę po piwie z napisem ŻYWIEC.

„Patrz Artur, jaki ciekawy okaz natury i ta puszka! Ktoś miał niezłą fantazję! Trzyma jak największy skarb!”

„Dla niektórych to może i skarb!”- zaśmiał się serdecznie.

Usiedli nieopodal ścieżki. Wystające korzenie służyły im za naturalną ławkę ,minęła ich jakaś zdyszana para pozdrawiając przyjaźnie. Potem jeszcze jakiś chłopak z psem, rodzice z pięcioletnią może dziewczynką.

„Tłoczno się robi na szlaku”- skomentowała.

„Ładna pogoda, ludzie korzystają...”-odparł od niechcenia.

Jeszcze kilkanaście minut drogi dzieliło ich od położonej w dole wioski. Bez pośpiechu ruszyli dalej, coraz wyraźniej dobiegały ich odgłosy osady ludzkiej tętniącej życiem. Wycieczka dobiegała końca. Dziewczyna odczuwała pewną satysfakcję, ale los przygotował jej jeszcze niemiłą niespodziankę na koniec dnia. W najgorszych snach nie wyobrażała sobie co naprawdę kryje w sobie Artur. Częściowo poznała jego nędzną osobowość, ale jednak nie do końca. Po dobrej godzinie marszu dotarli już na rancho Marty.

Artur wszedł, rozejrzał się, rzucił z impetem plecak na ziemię. Skierował się nie wiedzieć czemu prosto do łazienki, otworzył drzwi, zlustrował wszystko i kiedy odwrócił twarz była na niej wypisana złość, czysta, zacięta złość. Syknął przez zęby:” Poprzedni właściciel kasy nie żałował!” Nie powiedziała nic. Obserwowała z dużą dozą zdziwienia niezrozumiałe zachowanie Artura, który stał się nagle bardziej złośliwy niż zwykle, zły, jakiś rozdrażniony.

„Idę pod prysznic!”- rzucił nagle arogancko i zamknął się w łazience trzaskając głośno drzwiami. Dotychczasowe zdziwienie zaczęło powoli ustępować miejsca przerażeniu.

„Co się z nim dzieje? O co mu chodzi? Jak ja dożyje jutra?”- pytała sama siebie nie znajdując żadnej odpowiedzi. Z łazienki dochodził odgłos strumieni lejącej się wody. Po półgodzinie postanowiła się odezwać.

„Artur, co tam tak długo robisz? Nie przesadzaj!”

„Daj mi nóż, muszę coś tutaj poprawić!”- rzucił szyderczo.

„Nie! Wychodź stamtąd natychmiast! Nie trzeba ci żadnego noża!”

„Zdewastuje mi cały dom- pomyślała-to był błąd zapraszać go tutaj! Ale skąd mogłam wiedzieć...Boże, żeby już było jutro!”

Minęło kolejne pół godziny.

„Artur, dosyć tego! Wychodź!”

Po chwili otworzyły się drzwi i ukazała się wykrzywiona, zacięta twarz Artura.

„Daj mi ten nóż, zepsuje ci ten kran, za dobrze tu wygląda”- syknął i otworzył szufladę ze sztućcami. Marta jednym susem znalazła się przy nim zasłaniając szufladę całym swoim ciałem.

„Skończ już świrować! Wiedziałam, że jesteś zły i beznadziejny ale zawistny do tego stopnia?! Albo się uspokoisz albo śpisz na zewnątrz!!”

Na te słowa Artur trochę spotulniał i ledwo wycedził:” Żartowałem”.

„Jasne, jak zawsze tylko żartujesz! Nie powinnam cię tu w ogóle zapraszać! Czego mi tak strasznie zazdrościsz? Jak ci przychodzi do głowy, żeby mi cos zniszczyć?! Nie twoje nie ruszaj! Powtarzam jeszcze raz: spróbuj coś zmajstrować i nie interesuje mnie gdzie spędzisz noc, ale na pewno nie tutaj! Jasne?!!”

„No co ty? Na żartach się nie znasz?”- powiedział z szerokim uśmiechem na ustach, który się nagle nie wiadomo skąd pojawił.

„Jasne jest to co powiedziałam? Dotarło do ciebie?”

„Jasne”- odpowiedział niechętnie ale już poważniej i jakby na złagodzenie sytuacji zaczął rozmowę na zupełnie inny temat.

„Najmłodszy brat był z PTTK ostatnio w Tatrach. Jedna z jego nauczycielek jest taterniczką. Ze swoim mężem przeszli na nogach połowę Alp”.

„W jakim wieku ta nauczycielka?”

„Młoda, koło trzydziestki”.

„Dobrze, że ma taką pasję i że ma z kim iść”.

„Z nią dużo chodził po górach, zdobywa odznaki...”

„Fajnie, może mu się kiedyś przydadzą”.

Wyszli przed dom, zapadał wieczór, sąsiedzi zapędzali owce do obory, gdzieś w dali ujadał pies. Słychać było daleki odgłos piły dochodzący gdzieś z drugiego koca wsi.

„Popatrz, jak blisko posadzili te drzewa”- wskazała ręką na rząd iglaków wzdłuż siatki.

„Blisko”- potwierdził.

„Sąsiad mi mówił, że tak chcieli, ale nie wiem jaki to ma sens, jak jedno drzewo przeszkadza drugiemu”.

„No właśnie, teraz to już ukorzenione to będą szybko rosnąć”.

„Ale prawda jest taka, że drzewo ładnie rośnie o ile nikt mu nie przeszkadza”.

„Zgadza się”.

„Chłodno się robi”- Marta zacierała ręce.

Od Skrzycznego doleciał ich nagle silny, gwałtowny podmuch wiatru.

„Wejdźmy do środka, mam mały piecyk, trzeba włączyć to się podgrzeje atmosfera”.

„ Co ten pająk tu robi?”- zapytał nagle Artur patrząc na roletę w oknie.

„Jak to co? Siedzi! Nie widzisz? To moje zwierzątko domowe. Ma tu sieć i poluje na owady!”

„Nie zasłaniasz okna?” – zapytał zdziwiony.

„A kto mnie tu widzi? Zastanówże się!”

„Ale żeby ze względu na pająka...”

„No dla ciebie to zbyt trudne. Wiem, najlepiej zabić od razu!”

„No pewno!”- odparł cynicznie.

„Już dzisiaj skompromitowałeś się wystarczająco! Daruj sobie! Nie interesuje mnie twoja opinia na ten temat!”

Artur nie odezwał się. Może dlatego, że mówiła zbyt władczym tonem, może dlatego, że nie chciał nadużywać jej cierpliwości albo z jakiegoś jeszcze innego, niezrozumiałego dla normalnego człowieka powodu.

Marta siedziała blisko piecyka grzejąc ręce, Artur przebąkiwał coś o kolacji. Dziewczyna ignorowała go przez jakiś czas, wreszcie powiedziała:” Ja nie jestem głodna, ty radź sobie sam! Jak poczęstowałam cię kiedyś obiadem to mnie obgadywałeś w sposób co najmniej ohydny! Drugi raz nie popełnię tego samego błędu! Mięso zepsute!? Kretyn!”

Artur nie skomentował i zabrał się do konsumowania własnych kanapek. Po jakiejś chwili jednak wrócił do tematu:” Mojej matce też się raz zdarzyło...”

„Co się zdarzyło?!- przerwała mu brutalnie-Zrobić kotleta a ty akurat nie lubisz i też twierdziłeś, że ci dała zepsute??? Oni nie powinni tolerować ci pewnych rzeczy! Przecież wystarczy powiedzieć: nie lubię! Każdy normalny człowiek tak robi, ale nie ty...”

Słowa dziewczyny niewiele go wzruszyły, wyciągnął spokojnie następną puszkę piwa i otworzył ostentacyjnie rozglądając się dokoła. Jego wzrok padł na wąską szafeczkę z drewna, która stała obok drzwi wyjściowych.

„To już teraz nie modne...”

„Znowu się wysilił na podłość i chamstwo – pomyślała i ze złością rzuciła mu w twarz- ale tu jest idealna! Co tu wstawisz? Bardzo dobrze jest ta przestrzeń wykorzystana!”

„A co masz na strychu?” – zapytał mimochodem wchodząc już energicznym krokiem na schody.

Marta zamarła.

„Nic, tam jest rupieciarnia! Schodź w tej chwili! Nie życzę sobie żebyś tam grzebał!!”

Artur nie schodził. Przerażona  weszła na schody i powtórzyła dobitnie swoje żądanie.

„No dobra”- rzucił niechętnie.

„Kiedy się skończy ten wieczór? Boże, błagam niech on już stąd idzie”- myślała rozpaczliwie powtarzając w myślach słowa modlitwy, która miała uchronić jej dom od ewentualnych dewastacji ze strony Artura. Bała się go. Nigdy nie widziała go tak zawziętym, żądnym zemsty. Skąd brała się ta jego niezrozumiała zawiść? Przecież on też miał dom i to zdecydowanie pokaźniejszych rozmiarów. Dlaczego tak zależało mu na dokonaniu jakiegoś zniszczenia? Dlaczego wszystko złośliwie krytykował?- te i inne pytania kłębiły się uporczywie w głowie Marty i pozostawały niestety bez odpowiedzi.

Siedzieli przy piecyku i delektowali się piwem, Marta nie okazywała zdenerwowania, ale była kłębkiem nerwów. Artur wydawał się spokojniejszy, ale brak zaufania do niego utrzymywał ciągle poziom adrenaliny na wysokim poziomie. Trzecie piwo zaczynało rozchodzić się po ciele dziewczyny i wraz z nim ociężała błogość, senność, pozorny spokój.

Świat spowiła długo oczekiwana przez dziewczynę noc.

Ocknęła się kiedy pierwsze smugi światła zawitały w okno budząc nadzieje i jakąś dziwną radość w jej sercu.

„Nareszcie sobie pójdzie!”- myślała z pewną ulgą.

Ale to jeszcze nie był koniec...

Podczas śniadania Artur niespodziewanie porwał nóż ze stołu i zamknął się w łazience. Pomimo natychmiastowej interwencji dziewczyna nie zdołała zapobiec dewastacji kranów umywalki i prysznica. Artur wyszedł z triumfującą miną i rzucił przez zęby: „Masz dość pieniędzy! Zapłać pięćdziesiąt złotych to ci naprawię!”

Marta oniemiała. Nie wypowiedziała ani jednego słowa. Artur natomiast szybkim gestem podważył kran w kuchni i pognał na strych. Po chwili wrócił z mała, srebrną blaszką, którą wyciągnął z kontaktu, pokazał dziewczynie śmiejąc się jej w twarz.

„Zabrałem z kontaktu, jak zapłacisz to ci naprawie! Masz dosyć! Nie mogłaś zaoszczędzić tyle dając po bożemu...Skąd masz?”

„No ty mi nie dałeś-ryknęła wreszcie-naucz się oszczędzać debilu, też będziesz miał!!! Nie tylko z koleżkami ciągle do baru!!! Wynoś się stąd!!! Za bramę!!! Won!!! Albo idę po sąsiada i dzwonie po policje!!!

Artur bez słowa wziął plecak i skierował się w kierunku furtki. Marta za nim. Kiedy byli  poza  ogrodzeniem dziewczyna odetchnęła z ulgą i krzyknęła: „Tu jest twoje miejsce!!! Nie masz już wstępu do mnie!!!”

Artur z tą samą zawziętą miną odparł bez żadnych skrupułów: ”Pszów trzeba było za to wyremontować!”

„Jaki Pszów??? Chyba cię porypało!!?- krzyczała- Za mają kasę??? Z jakiego tytułu miałabym wam coś remontować??? Przecież to nie jest nawet twoje! Co mnie obchodzi posiadłość twojego ojca? Poza tym dopóki nie byłby zapisany na moje nazwisko centa bym na to nie dała! Jak tobie takie coś przychodzi do głowy? Idź do psychiatry!”

„Jest równouprawnienie...”-powiedział ciszej jakby trochę zgaszonym tonem.

„A co ty przez to rozumiesz? Że mam się dać wykorzystać i zapłacić za remont waszego Pszowa??!”

„Tak”- usłyszała w odpowiedzi.

„Jesteś chory psychicznie, powinni cię już dawno leczyć! Nikt na taki układ nigdy nie pójdzie bez gwarancji! Tyle nie rozumiesz?! A poza tym ja kupiłam działkę dla siebie, tu jest blisko miasta, w każdej chwili mogę tu przyjechać i o to chodziło! Co mnie obchodzi Pszów, który dla mnie jest nieosiągalny!? Półtora roku tłumaczę ci, że mam duży problem z sąsiadami, więc w końcu byłam zmuszona znaleźć jakieś rozwiązanie. W blokach nie da się mieszkać!”

„Nie zdawałem sobie sprawy”- powiedział cicho, jakby półgłosem.

„A z czego ty sobie zdajesz sprawę?!! Do ciebie nic nie dociera! Jesteś zwykłym wandalem! Z zawiści mi coś zniszczyć?! Ty podła świnio!”

„A wiesz dlaczego to zrobiłem?” – zapytał najspokojniej w świecie, jakby absolutnie nic się nie stało.

„Nie interesują mnie twoje głupawe wywody-ryknęła - nie ma usprawiedliwienia na taką podłość! Nie chce cię więcej widzieć! Nic sobą nie przedstawiasz! Jesteś kompletnym zerem!”

Cały czas szli szybkim krokiem w stronę przystanku autobusowego. Po czterdziestu minutach kłótni dotarli na miejsce. Marta szybko i ozięble pożegnała się z Arturem i wróciła szczęśliwa na swoje rancho nareszcie wolna od tego szaleńca.

 Autor: Magdalena Kiwior