13. Listopadowy zawrót głowy
Widziałam siebie i Kubę. Siedzieliśmy na soczyście zielonej trawie i patrzyliśmy się na siebie, przesyłając jednocześnie ciepłe uśmiechy. Był jak zwykle uroczy. Rozwiane włosy i błyszczące oczy przykuwały moją uwagę. Niezwykle postawna budowa również mi imponowała. Otwierał usta, jakby chcąc coś powiedzieć. Wyginał je to do góry, to na dół. Nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku, ale głuchość i cisza stłumiły wszystkie słowa. Pustka , szczera pusta, zalewała moje uszy. Nienawidziłam ciszy. Chciałam usłyszeć jego basowy głos, sposób w jaki wymawiał litery. Same gestykulacje i utrzymywanie kontaktu wzrokowego nie wystarczały. Pragnęłam czegoś więcej. Chciałam zrozumieć czym jest przynależność do drugiej osoby. Ale nie taka platoniczna, tylko szczerze odwzajemniona. Spoglądałam na niego z ogromną bezsilnością mając nadzieję, że wyłapię choćby jeden dźwięk. Nadal niczego nie słyszałam. Ku mojemu zdziwieniu Kuba podniósł się z ziemi i stanął prosto przede mną. Patrzył w moją stronę, lekko schylając twarz – wciąż siedziałam nisko na trawie. I nagle zaczął się odsuwać. Powoli znikała jego twarz, jego dłonie, jego błyszczące oczy i przetarte spodnie. Blade spojrzenie przemknęło po mojej twarzy w ułamku sekundy i zniknęło ze swoim właścicielem. Zostałam sama. Siedziałam w ciszy, jedynie pustka otaczała mnie wokół. Zielona trawa jakby zblakła. Jej zieleń nie była już taka soczysta, była raczej jasna i niewyraźna. Ciepły wiatr zmienił się w zimny i chłodny powiew. Siedząc tak, zastanawiałam się, gdzie zniknął On i zielony barwnik, który tak bardzo pokochałam.
- Pik, pik , pik , pik ! – wrzask budzika postawił mnie na równe nogi. Spanikowana jak nigdy spojrzałam w stronę wyświetlacza. Była szósta trzydzieści. Dzień jak co dzień, gdyby nie fakt, że ja i Ania byłyśmy same, mama była w szpitalu, a ojciec w areszcie. Ciężko było mi się skupić na tym, co miałam zrobić. Ubrałam te same co zawsze jeansy i sweter, który dostałam od mamy w zeszłym miesiącu na urodziny. Popatrzyłam w stronę łóżka Ani i z przerażeniem stwierdziłam, że jest puste. Dopiero po kilku sekundach przypomniałam sobie, że spała w salonie. Bałam się, że ją obudzę, a wiem, że tam bardzo wygodnie się jej spało. Zazwyczaj w soboty sypiała właśnie tam, i to z mamą.
Wyszłam z pokoju i skierowałam się w stronę salonu. Usłyszałam ciche brzękanie naczyń. Zerknęłam do pokoju, w którym spała Ania. Koc, którym była owinięta leżał starannie złożony na fotelu, zasłony były odsłonięte, a na stole stał tylko wazonik z kwiatami. Zalana falą ciekawości i zniecierpliwienia weszłam do kuchni. Ania klęczała na niskim krześle i nachylała się nad blatem. Z ogromnym wysiłkiem kroiła tępym nożem kolejne i niezgrabnie duże kawałki chleba. Kosmyk włosów przykleił się do czoła, ukazując ogromne zmęczenie. Starannie smarowała kanapki cienką warstwą masła , a następnie nanosiła łyżeczką niewielką ilość naszego ulubionego dżemu.
- Witam szanowną szefową kuchni – powiedziałam, przerywając wspaniały rytuał tworzenia wykwintnych dań – wyspała się pani ? – rzuciłam, całując ją w mokre od potu czoło.
- Cześć, Zosiu. Chcesz kanapkę ? – wyciągnęła rękę, na której leżała niezbyt smacznie wyglądająca potrawa. Podwinięty rękaw jej bluzki był cały od dżemu, na policzkach miała masło, a we włosy wplątały się okruszki chleba. Jak ona wyglądała ! Przecież za chwilę miałyśmy iść do szkoły – tak kochanie, z wielką przyjemnością – chwyciłam kanapkę, brudząc drobne palce. Z ogromnym apetytem oblizałam palce i położyłam kanapkę na talerzyku, który stał przed Anią.
- Idź się przebrać, jesteś cała umazana ! – krzyknęłam, zawadiacko klepiąc ją po udzie – szybko, szybko ! Bo zjem ci wszystkie kanapki ! – szczęśliwy pisk Ani dodał mi skrzydeł. Zwykły śmiech, który przynosił tak wiele radości w czasie, gdy wszystko wydawało się tak bardzo ponure.
- Idę Zosiu, no idę – powiedziała, zeskakując z krzesełka. Z uśmiechem na twarzy wybiegła z kuchni.
Usiadłam przy blacie i zaczęłam konsumpcje dzieł, jakie wytworzył mój prywatny szef kuchni. Musiałam przyznać, że były naprawdę wyśmienite. Uwielbiałam kanapki z dżemem, mama właśnie takie robiła nam najczęściej. Najlepszy dżem dostawaliśmy na Wielkanoc i Wigilię. Był tak słodki i owocowy, że nie dało się powstrzymać przed zjedzeniem całego słoiczka. W tym roku dżemu raczej nie będzie. Rozmyślania przerwała mi Ania, która ponownie wparowała do kuchni. Nie wydawała się być taka, jak wtedy, gdy zdarzył się ten wypadek. Widocznie jej malutka, dziecięcia główka o tym zapomniała. Też bym tak chciała – pomyślałam, patrząc się na malutką siostrę.
- Jestem gotowa, uczeszesz mi warkocza ? – zapytała, machając burzą złotych włosów.
- No pewnie, że tak – odparłam, pociągając ją za rękę. Uwielbiałam robić warkocza. Nie tylko sobie, ale przede wszystkim innym. Sprawiało mi to ogromną frajdę. Starannie dobierałam kolejne kosmyki. W końcu warkocz był gotowy. Efekt bardzo mnie zadowolił. Szybko spojrzałam na zegarek – była siódma, czas wychodzić.
- Kochanie, ubieraj się już, musimy iść – powiedziałam, wkładając po jednej kanapce do każdego z pojemników. Wyszłam na korytarz, a pudełka włożyłam do tornistrów, które jak zwykle opierały się o ścianę sieni. Włożyłam buty, kurtkę i szal. Ania jak zwykle ubierała się w swój wyjątkowy sposób.
- Jedna rączka do rękawa, druga rączka do rękawa, prawa nóżka do bucika, lewa nóżka do bucika… – mamrotała, radośnie wykrzywiając usta – jeden paluszek do rękawiczki, drugi paluszek …
- Ania ! – krzyknęłam – na litość Boską, spóźnimy się ! – nie mogłam już wytrzymać. Od kiedy mama nauczyła ją komentowania każdej czynności robiła to nawet wtedy, kiedy układała kredki. „Jedna kredka do pudełka, druga kredka do pudełka, a teraz mamy już dwie kredki!” Okropnie mnie to drażniło, ale mimo wszystko do pewnego czasu to znosiłam.
Ania zakończyła rozmowę z samą sobą i włożyła plecak na plecy.
- No już, już. Jestem gotowa, możemy iść – powiedziała, przekręcając klucz od drzwi. Wybiegła na klatkę schodową z prędkością światła. Brak pośpiechu, który wykazywała jeszcze przed sekundą zniknął nie wiadomo gdzie. Zamknęłam drzwi, a klucz włożyłam do kieszeni. Po cichu schodziłam w dół, wciąż bacznie obserwując małą Anie, która skakała po stopniach jak tylko się jej podobało. Raz brała susem aż trzy, innym zaś tylko dwa, pewnie bojąc się upadku. Przechodząc obok drzwi Zegrzyńskiej starałam się uspokoić Anie, żeby nie zwrócić na nas uwagi. Nie chciałam , żeby Zegrzyńska od rana prawiła mi jakiekolwiek morały dotyczącego tego, że od wczoraj powinnam się u niej znajdować. Szczerze miałam to gdzieś, chciałam tylko, żeby mama się nie denerwowała.
Gdy byłam już przy wyjściu z triumfem na twarzy pchnęłam ogromne , szklane drzwi , sądząc, że już jej nie spotkam. Nic bardziej mylnego. Gdy trzymając za rękę Anię przechodziłam przez jezdnię, stara sąsiadka wychodziła ze sklepu spożywczego, znajdującego się zaraz obok sklepu , w którym pracował Paweł. Od razu nas zauważyła i podbiegła w naszą stronę.
- Dziewczynki, czekajcie ! – krzyczała, niezgrabnie biegnąc w naszą stronę.
Mimowolnie przystanęłam. Nie chciałam zachowywać się niekulturalnie. W sumie nie miałam nic przeciwko temu, ale nie chciałam, żeby Ania brała ze mnie przykład. Ja mogłam być zepsuta, ale nigdy nie pozwoliłabym na to, żeby jej stało się to samo.
- Dzień dobry pani Basiu. Stało się coś?
Sąsiadka z ogromną ulgą oparła się o moją rękę. Zmęczenie pogłębiło i tak wyraziste bruzdy na czole.
- Przyjdźcie do mnie po szkole na obiad, potem trzeba będzie przenieść wasze rzeczy do mnie. A z tobą Zosiu muszę porozmawiać – powiedziała, tajemniczo śledząc moją reakcje. Przymrużyłam oczy, nie wiedząc o co chodzi – kupiłam wam bułeczki.
- Mamy śniadanie – odparłam chłodno – przepraszam, ale spieszymy się do szkoły. Miłego dnia.
Zdezorientowana kobieta nie wiedziała co powiedzieć. Zaskoczyła ją moja szybka ucieczka.
- Do widzenia pani Basiu – krzyczała Ania, obracając się co chwila w tył, by pomachać starej sąsiadce.
- Miłego dnia, dziewczynki ! – krzyczała.
Nie chciałam pomocy od nikogo. Wiedziałam, że i tak postąpię zgodnie ze swoimi zasadami i regulaminem, jaki z góry narzuciła mi moja natura. Nie zamierzałam być sztucznie miła i nie chciałam przyjmować niczego za nic. Dlaczego ? Bo byłam uparta i nienawidziłam litości.