Wydarzenia

27.

Chwyciłam ją za rękę i z powrotem weszłyśmy do sali. Nie płakała, ale dalej była nieco przygnębiona. Posyłałam jej co chwila ubogi uśmiech, żeby jako tako ją pocieszyć. Ale patrząc w stronę tego szpitalnego łóżka sama nie potrafiłam dostrzec mamy. Siedział tam cień osoby, którą kiedyś tak bardzo kochałam.

Dalej trzymałam ją za rękę. Mama leżała jakby nieprzytomna, z lekko uchylonymi powiekami. Nie wiem, czy nas widziała. Wyglądała jakby była tu nieobecna. Nie otwierała ust, więc pewnie nie mogła mówić. Ciekawe, czy gdyby mogła, porozmawiałaby z nami? Czy przytuliłaby mnie i Anię?

Nasze splecione ręce ani na chwilę się nie rozplotły. Stałyśmy jak wryte, stale obserwując szarą i chudą postać leżącą w miejscu, gdzie kiedyś leżała nasza mama. Zegrzyńska siedziała na krawędzi  łóżka, głaskając ją po ręce. Co chwila rzucała nam współczujące spojrzenie. Wiedziała, że to ogromny szok widzieć najważniejszą osobę w swoim życiu w takim stanie, czuła to. Ona kiedyś też przez to przechodziła. Pamiętam jak mama opowiadała nam o jej mężu. Też miał raka i też umarł. Była przy nim codziennie, nie zostawiała go nawet na pięć minut. Stale mu pomagała i wspierała w najtrudniejszych momentach. W chwili kiedy było już naprawdę źle, nie opuszczała szpitala. Spała koło niego, stale mając nadzieję, że jednak przeżyje. Kiedy umarł, jej świat się skończył. Też wszystko zawaliło się na jej głowę. Nie miała z kim dążyć do celów, które kiedyś sobie obrała.

Zrobiło mi się jej okropnie żal. Przechodziła przez to kolejny raz.

Postanowiłam podejść bliżej mamy, żeby Ania jakoś się przemogła. Chciałam, żeby ją przytuliła – żeby było tak, jak dawniej.

Pociągnęłam ją za sobą i przysiadłam na drugiej krawędzi żelaznego łóżka. Mama chyba nas zobaczyła, dopiero teraz to poczułam, bo obróciła głowę w naszą stronę. Jej blade usta zaczęły się poruszać. Jak gdyby chciała coś powiedzieć. Chwyciłam ją drugą ręką, kładąc jednocześnie dłoń Ani. Wszystkie trzy mocno się trzymałyśmy. Mimo, że wyglądała na bardzo słabą, uścisk wciąż miała bardzo mocny. Boże, jak ja ją kochałam.

- Miałaś rację, Zosiu – wyszeptała Ania, siadając mi na kolano – to ta mamusia. Tylko, że jakaś bledsza. Może zjadła za dużo białej czekolady, co? – wbiła ciekawskie oczy najpierw we mnie, potem w mamę, a na samym końcu w kobietę siedzącą naprzeciwko.

Wszystkie trzy zaczęłyśmy lekko chichotać. Nawet mama lekko się uśmiechnęła.

- To nie czekolada, to biała choroba – mama zaczęła mówić. Jak ja dawno nie słyszałam jej głosu. Dalej był tak samo barwny, ale nieco słabszy. Chciałam, żeby mówiła cały czas, chciałam słyszeć ten cichy pomruk na okrągło. Stał się czymś w rodzaju piosenki, która wywołuje szybsze bicie serca – najpierw jest słodko, bo niczego nie widzisz, a dopiero potem widzisz skutki.

- No, ale ciebie ząbki nie bolą, prawda?

Mama się zaśmiała. Kaszel przerwał melodyjny tętent.

- Nie, nie. Mnie nic nie boli, kochanie – ledwo co wypowiedziała ostatnie słowa, bo napad kaszlu odebrał jej mowę.

- Kocham cię, mamo – rzuciłam, mocniej ściskając jej rękę.

Kiedy ponownie zaczęła łapać powietrze trochę się uspokoiłam. Już nie kasłała, lekka chrypa osiadła w jej gardle, zmieniając barwę głosu.

- Ja ciebie też, Zosiu. I ciebie Aniu też kocham.

Potem wyciągnęłam jedzenie, które miałyśmy w torbach. Ja, Ania i sąsiadka jadłyśmy wszystko, mama wypiła tylko trochę ciepłego kakao. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się. Było prawie tak, jak wcześniej.