Rozdział V. Szara strona zielonego liścia
Siedziałam pod zimną ścianą już dłuższą chwilę. Stale zastanawiałam się co dzieje się z mamą, ojcem i Pawłem. Znalazł ją, czy nie? Żyje , czy zostawiła mnie i Ankę z tatą sam, na sam? Czy samodzielnie będziemy musiały znosić jego awantury, słuchać krzyków i ciągłych pretensji o to , że jesteśmy beznadziejne ? Miałam nadzieję, że tak nie będzie. Nawet najgorszy koszmar nie przekładał się na to, jak czułam się, kiedy bił mamę, albo Ankę. Mama jeszcze dawała radę, potrafiła się obronić. Ale taka Ania… Bezbronna , mała i chudziutka sześciolatka ledwo co utrzymywała się w pionie. Jak mogła bronić się przed atakiem dwumetrowego potwora ? Tak okropnie się go bała ! Nie patrzyła mu w twarz, bo zawsze emanowało od niej zimno i nienawiść. Nie patrzyła w jego stronę nawet wtedy, kiedy siedzieliśmy przy obiedzie. Sztuczne niedzielne popołudnia miały dawać posmak prawdziwego i normalnego życia, którego i tak nigdy nie potrafiłyśmy oszukać. Zawsze pokazywało nam swoje bardziej brutalne i zimne oblicze. Czasami nie mogłam tego znieść. Perfidnie wyrafinowana atmosfera, jaką prowokował, wywoływała moje obrzydzenie. Już wolałam, żeby mnie bił i katował, niż żeby udawał czułego tatusia.
Z napływu myśli uratował mnie głos Pawła, dobiegający zza drzwi. Jednym ruchem wepchnął się w szczelinę pomiędzy nieco uchylonymi drzwiami. Podniosłam odrętwiałe ciało do góry i chwiejnym ruchem podeszłam w jego stronę. Nie umiałam odczytać z jego twarzy niczego. Nie widziałam smutku, który mógłby świadczyć o tym, że coś się stało. Nie mogłam dostrzec radości, która potwierdziłaby mnie w przekonaniu, że mam w sobie choćby odsetek szczęścia.
- I jak ? – zapytałam, śledząc każdy jego ruch spojrzeniem.
Spuścił wzrok i zamknął mnie w żelaznym uścisku. Domyśliłam się, że coś jest nie tak. Gdyby było w porządku, na pewno powiedziałby, że tak jest. A co zrobił ?Przytulił mnie, mając pewnie nadzieję, że w jakiś sposób doda mi otuchy. Nie dodał mi jej wcale. Poczułam się jeszcze gorzej niż wcześniej. Ta niepewność była uczuciem, które bolało tysiąc razy mniej. Pojawiał się bowiem cichy szept , który mówił, że może będzie nie najgorzej.
- Posłuchaj mnie uważnie. Jutro przyjedzie do was opiekunka społeczna – jego basowy głos drżał jak oszalały. Ciężko było mu cokolwiek powiedzieć. Nie widziałam jego twarzy, ale czułam, że wkłada ogromny wysiłek by usta przekształciły ciche łkanie, w głośniejsze od niego wyrazy – a do mamy zawiozę cię po południu. Złamana ręka i kilka żeber to naprawdę nic wielkiego.
Wyrwałam się ze stalowego uścisku. Wściekłość ogarnęła mnie w dużym stopniu. Poczułam , że tak zła nie byłam jeszcze nigdy. Gorycz mieszała się z gorzką świadomością , że jednak nie będzie dobrze. Cała odpowiedzialność i siła, jaką posiadała mama spadła na mnie. Ten drań połamał jej ręce ! Zachowywał się jak najgorszy faszysta, albo gestapowiec. Nie miał litości dla niczego. I pomyśleć, że kiedy dwadzieścia lat temu brali ślub, był potulny jak baranek i obiecywał miłość do końca życia. Puste słowa, pustego uczucia – pomyślałam.
- Nienawidzę go, nienawidzę go ! Gdzie jest ?! Gdzie mama ? Zawieź mnie do niej, proszę ! Paweł, słyszysz ?Chcę jechać do mamy, nie mogę jej zostawić. Idź do pani Zegrzyńskiej i powiedz, żeby zaopiekowała się Anią, powiedz jej , proszę !
- Na litość boską, Zośka ! – krzyknął, ponownie zamykając mnie w swoich ramionach.
- Gdzie jest mama ? Gdzie ją wzięli ? Gdzie ojciec? Co teraz zrobię ?Nie mam siły, przecież jestem taka słaba ! Jestem sama, nie mam nikogo, Paweł – wyrywałam pojedyncze słowa, nie zważając na jakiekolwiek znaczenie. Czułam pustkę, strach i ból, który rozchodził się wzdłuż wszystkich żył mojego ciała. Uczucie przeszło z serca, do tętnic, a potem zatruło resztę organizmu. Nie wiedziałam jak potoczy się reszta mojego życia. Byłam pewna tylko jednej rzeczy – muszę coś zrobić. Coś, co pozwoli mi na odczucie ulgi i bezpieczeństwa. Mi, Ani i mamie, które tak samo jak ja, miały dość wspólnego dramatu.
- Mama jest w szpitalu, jutro cię do niej zawiozę, okej ? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi – ojciec jest na komendzie. Do rana będziesz miała spokój, więc wracaj do domu, weź Ankę i odpocznijcie. Tyle się wam należy.
- Ale mama… – przerwałam mu.
- Ona też dobrze się czuje. Każda chwila bez ojca jest dla niej odpoczynkiem. Ból ręki jest nieporównywalny ze strachem jaki odczuwa, kiedy go widzi. Uwierz mi, jest jej dobrze – uspokajał mnie. Flegmatyczny sposób mówienia zniweczył moją złość. Poczułam lekką ulgę – pytała o was.
- Pytała ? Oczywiście, że pytała ! Kochana mamcia… pewnie się martwi – posmutniałam, mocniej wtulając się w Pawła.
- Powiedziałem jej , że się wami zajmę i , że nic wam nie będzie. Dlatego teraz idź do domu, weź siostrę i zjedzcie coś na kolację. Za pół godziny do was przyjdę. Muszę jeszcze zamknąć sklep i zawieźć klucze.
Pokiwałam głową na znak zrozumienia i puściłam jego szyję. Odeszłam w stronę drzwi i ostatnio raz się odwróciłam.
- Dziękuję. Naprawdę dziękuję, Paweł – rzuciłam, wtłaczając swoje opuchnięte ręce w rękawy starego płaszcza.
- Nie ma za co, maleńka, nie ma za co.
Idąc do domu zrozumiałam jedną rzecz. Teraz liczyła się walka. Walka nie o mnie, bo przecież moje życie kompletnie się nie liczyło. Biłam się o lepszy los Anki i mamy. Ojciec mógł zniknąć raz na zawsze. Gdybym mogła, wyniosłabym się z nimi na księżyc, oby jak najdalej od tego osiedla, tej klatki schodowej i mieszkania czterdzieści jeden.