Wydarzenia

Zapraszamy do przeczytania wywiadu jaki przeprowadziła dla naszego portalu Gabriela Kachel z polską, znaną aktorką teatralną i filmową - Magdaleną Cielecką. 

Może mnie Pani uszczypać?

Dlaczego?

Nie wierzę, że się spotykamy.

Aha. A to bardzo proszę. I jak? Teraz pani wierzy?

Tak, ale nie sądziłam, że ta „Królowa Chłodu” – jak Panią nazywają – niedostępna Magda Cielecka zgodzi się na spotkanie. Świadomie wypracowała sobie Pani taki wizerunek?

I tak, i nie. Kiedyś przywarła do mnie łatka niedostępnej i zdystansowanej osoby, ale ludzie się przecież zmieniają. Pracując już ponad dwadzieścia lat w zawodzie aktora, wiem jak bardzo dynamiczne są te zmiany. Dorastamy do pewnych decyzji, uczymy się na błędach, wyciągamy konsekwencje. Zmieniamy się jako ludzie, ale przypięte nam łatki, wciąż pozostają. I bardzo trudno jest od nich uciec.

Próbowała Pani?

Oczywiście. Od wielu lat tłumaczę, dementuję pogłoski, że naprawdę nie mam nic wspólnego z tą „Królową Chłodu”, bo też nie mam już nic wspólnego z Magdą Cielecką sprzed dwudziestu lat.

Efekt, jak sądzę, jest marny?

Tak, co jest zadziwiające. Można bowiem zagrać wiele różnych ról, pokazać się z zupełnie innej strony, ukazać cieplejszą stronę osobowości, a ludzie i tak, gdzieś pod skórą, będą o tobie myśleć: „Ta chłodna Magda Cielecka”.

Trudno mi w to uwierzyć, rozmawiając z Panią.

Proszę więc to napisać! (śmiech)

Czy jednak ta etykieta chłodnej Cieleckiej była Pani kiedyś przydatna?

Dobrze było mi z tym wizerunkiem, kiedy rozpoczynałam pracę w zawodzie. Taki styl bycia intrygował innych i nie ukrywam, że pomagał też w kontaktach z mediami. Uczyłam się jednak tych relacji jak na poligonie i być może popełniłam kilka błędów. Pewnie dlatego na trwałe przywarła do mnie etykieta chłodnej osoby. Być może powiedziałam za dużo. Często reagowałam zbyt histerycznie, odsuwając się od dziennikarzy. Wyrażałam się zbyt obcesowo i odmawiałam wywiadów w mało dyplomatyczny sposób. Nie było jednak wówczas mediów, które zachowywały się wobec aktorów nie fair. Dziś dziennikarze czyhają tylko na nasze potknięcia, by wytknąć nam błędy. Poza tym nikt nie wchodził tak inwazyjnie w nasze życie prywatne, a przecież też łączyliśmy się w pary, zakładaliśmy rodziny, nasze związki przeżywały wzloty i upadki, rozpadały się. Ale rozchodziliśmy się w zaciszu, a nie na łamach prasy, tak jak jest to dziś.

Proszę się nie obawiać. Nie będę Panią pytać o związki z mężczyznami, gdzie się Pani ubiera ani czy korzysta z porad stylisty.

Naprawdę? Jak miło. Boże, jaka ulga!

Intryguje mnie coś innego. Odważna deklaracja, którą niedawno złożyła Pani, mówiąc, że ma już dość grania dwudziestokilkulatek, że czas na dojrzałe bohaterki. Coś wyjątkowego wydarzyło się w Pani życiu?

Nigdy nie myślałam o tym w kategoriach odwagi. Nic wyjątkowego nie wydarzyło się także w moim życiu. Mam 42 lata i wydaje mi się to naturalnym, prostym podejściem. Ważne jest to, co czuje się w środku. Wiem, że mogłabym bez problemów zagrać rolę podlotki, ale w środku czułabym się niewygodnie.

Skąd ta pewność?

W Teatrze Rozmaitości Grzegorza Jarzyny gram od ponad dziesięciu lat w „Uroczystości”. Kiedy sztuka wchodziła do repertuaru, też grałam młodszą od siebie. Dziś niewiele się zmieniło. Moja bohaterka – urocza pokojówka – wciąż jest ode mnie młodsza. Uwielbiam tę postać, ponieważ jest zbudowana na kontrze do mnie – wesoła, ciepła, naiwna i głupiutka. I nadal tak ją gram. Ale gdy wystawialiśmy spektakl w ubiegłym sezonie, czułam już, że wewnętrznie sprawia mi to ogromny wysiłek.

Patrząc teraz na Panią, odnoszę wrażenie, że mogłaby Pani grać młodsze od siebie kobiety jeszcze co najmniej dziesięć lat.

Bardzo dziękuję, ale zakrawałoby to już chyba na jakąś perwersję (śmiech).

Ulgę poczuła Pani w „Kabarecie Warszawskim” Krzysztofa Warlikowskiego?

Tak. Bohaterka, którą tam gram, jest w moim wieku. To kobieta świadoma życia i upływającego czasu, przez to niezwykle interesująca.

Czemu więc tak długo godziła się Pani na to, by reżyserzy obsadzali Panią w rolach młodszych kobiet?

Nie miałam na to większego wpływu. Zwykle obsadza się aktorów po warunkach, a ja – krucha blondynka – zawsze wyglądałam na młodszą. Doskonale pamiętam swój debiut w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Jako 19-latka zagrałam 14-letnie dziecko w sztuce „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej. Granie młodszych było mi więc chyba przeznaczone. Ale koniec z tym. Widziała pani ostatni film Woody'ego Allena „Blue Jasmine”?

Tak. Świetnie obsadzona Cate Blanchett.

Prawda? To wspaniałe, że może grać kobietę w swoim wieku. Widać, jak wiele ma, dzięki temu, do powiedzenia. Niesie bowiem ze sobą bagaż osobistych doświadczeń; sukcesów i porażek. Może to wszystko wykorzystać przed kamerą, a jej postać staje się przez to bogatsza, nabiera pełniejszego wymiaru.

Może do takich ról trzeba po prostu dojrzeć?

Zdecydowanie tak. Myślę, że nastąpiło to także w moim przypadku. Mam świadomość, że mój bagaż doświadczeń będzie się wypełniał do końca życia, ale już dziś jest dość bogaty, że żal byłoby z tego nie skorzystać na scenie i przed kamerą.

Kreacje dojrzałych kobiet wiążą się nierozerwalnie z akceptacją przemijającego czasu, który pozostawia swój ślad w naszym wyglądzie. Jest Pani gotowa na tę przemianę?

Tak. Czekam na nią z niecierpliwością i zapewniam, że nie zamierzam sobie nic poprawiać. Jestem ciekawa, jak będę wyglądała za dziesięć czy dwadzieścia lat. Marzę, by zestarzeć się w naturalny sposób. kiedy patrzę na przykład na Maję Komorowską czy Małgorzatę Braunek, Aktorki które mimo swojego wieku są wciąż piękne i interesujące to wiem, że tez tak chciałabym traktowac swoja fizyczność. Nie wyobrażam sobie, bym w wieku 50 czy 60 lat, wyglądała jak dziwna czterdziestolatka. Jako aktorka straciłabym wiarygodność.

Zakładam, że nie boi się Pani ról, które mogą ocierać się o Pani osobiste doświadczenia.

Oczywiście, że nie. Wręcz odwrotnie. Bardzo lubię tego rodzaju wyzwania. Zawsze je lubiłam. Przyzwyczaił mnie do tego teatr. Twórcy, z którymi pracuję, otwarcie i bez pardonu czerpią z nas – aktorów. Z tego kim jesteśmy, w jakim momencie życia się znajdujemy, na jakiej fali się unosimy – czy na tej wznoszącej, czy opadającej. Wszystko ma znaczenie, bo role, które role do nas przychodzą, zjawiają się w nieprzypadkowym momencie. Spotykają nas...

[Rozmowę przerywa Jacek Borcuch – reżyser, który niespodziewanie podchodzi do stolika w kawiarni. Zwraca się do Cieleckiej: „Byłaś wspaniała! Najlepsza! Zachwycająca!” „Aaa, dziękuję. Mówisz o 'Kabarecie'? – pyta lekko zawstydzona Cielecka. „Oczywiście! Ta rola jest jak swoisty comming out... Takiej Cieleckiej nikt jeszcze nie widział. Aktorsko – na najwyższym poziomie. Przeszłaś samą siebie! Poza tym wszyscy w tym spektaklu udają, że mówią po angielsku, a Ty naprawdę mówisz. Jestem Tobą zachwycony” – kontynuuje Borcuch. „Czy to się nagrywa?” – śmieje się aktorka. Reżyser odchodzi]

A wracając do rozmowy...

Właśnie. W tym odpowiednim momencie przyszła do mnie między innymi rola w „Kabarecie”. Często też to życie dostosowuje się do tego, co w danym momencie gram. Nagina się do ról w jakiś magiczny, niewytłumaczalny sposób. Wystarczy, że wymienię choćby rolę w „Psyhosis”, gdzie moja bohaterka zmaga się z traumami, przechodzi załamanie, cierpi. Doskonale ją rozumiałam. Przechodziłam bowiem wówczas przez trudne momenty w swoim życiu. Ale to tylko pomagało mi w budowaniu postaci. W „Kabarecie” moja bohaterka wypowiada bardzo znamienne słowa: „Życie i sztuka są jak glina, która czeka by je ukształtować”. Tak rzeczywiście jest.

Tak się składa, że spotykamy się w kawiarni „Karma”, której nazwa oznacza, że nasze czyny składają się na przyszłe doświadczenia. Wierzy Pani w to?

Wierzę, w pewien rodzaj zaprogramowania, rodzaj przeznaczenia, który nie tyle zwalnia nas z własnej aktywności, ale sprawia, że to, co wypełnia się w naszym życiu nie jest przypadkowe. Ludzie, których spotykanym, z którymi się wiążemy, pracujemy. Przyjaciele, którzy są, a później odchodzą... Nic nie dzieje się bez powodu. Wszystko dobre i złe, co nas spotyka, służy naszemu rozwojowi. Uczymy się dzięki temu, wyciągamy wnioski.

Wie Pani, że ostatnio pojawiły się w księgarniach „Dzienniki” Agnieszki Osieckiej. Może powstanie film o poetce? Rola Osieckiej byłaby dla Pani idealna?

Pomysł na film rzeczywiście już jest, a co do roli Osieckiej... Marzę o niej.

Dlaczego akurat Osiecka?

Czuję, że ją rozumiem. Wydaje mi się bardzo bliska ze swoją drapieżnością i zachłannością na życie oraz tkwiącym w niej melanżem sprzeczności – siły i kruchości. To fascynująca kobieta z jednej strony ze słabością do nałogów, z drugiej objawiająca wielki geniusz literacki. Pasjonowała zarówno mężczyzn jak i kobiety. Przeżywała rzeczywistość z niezwykłą intensywnością. Kochała i cierpiała zawsze na trzysta procent. Zagranie Osieckiej – osobowości przechodzącej przez tak wiele stanów emocjonalnych, byłoby szalenie interesujące. Czuję, że to rola, która mogłaby mnie unieść.

Toczą się w tej sprawie jakieś rozmowy?

Tak. Powstaje nawet scenariusz, ale póki co wszystko toczy się bardzo powoli. Czas pokaże.

Nie naciska Pani na twórców?

Nie, już tego nie robię.

Już?

Tak, bo w młodości zachowywałam się nieco inaczej. Nie znosiłam żadnego oporu. Reagowałam gwałtownie. Byłam bezkompromisowa. Nie tolerowałam przypadkowości w moim życiu. Kiedy powiedziałam, że coś ma się zdarzyć, tak musiało być. Koniec. Nie dopuszczałam do siebie innej myśli, cóż.. domena młodości.

Trudno było chyba z Panią wytrzymać?

Niestety. Dziś wiem, że takie zachowania czynią z człowieka drewno, skostniały byt. Łatwo się wtedy połamać, odbić od innych ludzi. Na szczęście mam już ten etap za sobą.

Nawet w chwilach, gdy coś, jak na złość, nie idzie po Pani myśli?

Tak. Nie naciskam, nie prę za wszelką cenę do przodu. Mówię sobie: „Tak miało być”. Wierzę, że obróci się to, prędzej czy później, na moją korzyść.

A gdyby nagle ktoś sprzątnął Pani rolę Osieckiej sprzed nosa? Poddałaby się Pani?

Oczywiście, że nie oddałabym jej tak łatwo. Ale jeżeli tylko czułabym jakiś silny opór ze strony reżysera, dałabym spokój. Skoro na pewne decyzje nie mamy wpływu, to rozwalanie drzwi pięścią nie ma sensu.

Nie wierzę jednak, że z takim spokojem podeszła Pani do poważnej kontuzji ręki, której nabawiła się tuż przed premierą „Kabaretu”.

Oczywiście, że nie. Miałam bowiem świadomość, że jestem świetnie przygotowana, taże fizycznie. A tu nagle, na trzy tygodnie przed premierą, włożono mi całe ramię w gips. Załamałam się. Reżyser podszedł jednak do tego zdarzenia ze spokojem. Powiedział: „Zobaczymy co będzie. Po prostu pracujmy”. Poprosiłam jednak o przełożenie premiery. Nie chciałam grać z ręką w gipsie. To całkowicie burzyło moją koncepcję bohaterki.

Co w takim razie się zmieniło? W końcu wystąpiła Pani przecież w gipsie.

Wszystko zaczęło jakoś grać. Kiedy zostało mi odebrane perfekcyjne ciało, przestałam myśleć jedynie o zewnętrzności swojej bohaterki. Efekt był piorunujący. Defekt mojego ciała mocno podkreślił w postaci desperację w dążeniu do perfekcji, osiągania sukcesów i zamierzonych celów. Po trupach.

Płakała Pani z bezsilności, kiedy doznała urazu?

Czy płakałam? Ja wtedy ryczałam! Czułam się tak, jakby ktoś podciął mi nogi. Przez trzy dni nie potrafiłam wyjść z dołka. Dzwoniłam do mamy i wylewałam łzy, powtarzając w kółko jedno pytanie: „Dlaczego to stało się właśnie mnie?”. Byłam obrażona na cały świat. W duchu przeklinałam swój los.

Podpisałaby się Pani pod zdaniem; „Mój czas jeszcze nie nadszedł. Jeszcze wam wszystkiego nie pokazałam”?

Tak, ale najpierw przeformułowałabym nieco to zdanie. Wybrzmiewa bowiem z niego groźna, buńczuczna nuta, sugerująca, że obmyślam chytry plan, jak jeszcze zaskoczyć widzów. Tak nie jest. Wierzę jednak, że czekają mnie zadania, które zachwycą nie tylko mnie, ale i publiczność. Najlepszym przykładem jest rola w „Kabarecie”, która spotyka się z wielkim uznaniem. Chociażby wczoraj podeszły do mnie na ulicy trzy obce osoby, zachwycone postacią, którą gram. Takie głosy są bardzo miłe, ale i ja czuję, że jak do tej pory, to moja najlepsza rola. Czerpię z jej grania ogromną satysfakcje. A recenzje? Nigdy nie miałam lepszych.

Nie wytnę tego. Mówi Pani, że to, jak do tej pory, najlepsza Pani rola, a czy przełomowa?

W sensie zawodowym? Nie wiem. Czas pokaże i propozycje kolejnych ról. Być może reżyserzy przestaną mnie obsadzać w rolach, które grałam dotychczas. Tego bym sobie życzyła.

A w sensie życiowym?

Na pewno tak. Wymagała ona bowiem od mnie ogromnego poświęcenia i zmuszenia mojego niemłodego już ciała do podjęcia zdyscyplinowanego trybu życia i intensywnych ćwiczeń. Moja bohaterka to wulkan energii i swoiste kamikadze.

Nie wątpiła Pani ani przez moment, że podoła?

Miałam poważne chwile zwątpienia. Zadawałam sobie pytania w stylu: „Co ja tu w ogóle robię? Mam czterdzieści dwa lata. Ile ja to w ogóle będę grać? Czy wytrzymam fizycznie? Czy dam radę?”. Kiedyś lubiłam wysiłek fizyczny, ale wiele od tamtego czasu się zmieniło. Spróbowałam jednak i efekty w postaci zmian, jakie zaszły w moim ciele, okazały się niezwykle satysfakcjonujące. To zdopingowało mnie do dalszego działa. Uwierzyłam, że dam radę. Zaczęłam emanować nową energią.

Nie ma Pani poczucia, że Polska jest dla Pani za mała?

Można zawsze gdybać, że gdybym urodziła się w innym kraju, grałabym u Woody'ego Allena w „Blue Jasmine”. Ale...

Jesteśmy w Polsce.

Właśnie. Odpowiem Pani na poprzednie pytanie, przytaczając wiadomość, jaką otrzymałam od pewnego reżysera, który napisał do mnie po obejrzeniu „Kabaretu”: „Cały czas myślałem o Cieleckiej, która z takim talentem i urodą jest skazana na ten prowincjonalny kraj”.

Miłe, ale i gorzkie.

Prawda? Taka jest jednak rzeczywistość. Na drastyczne zmiany jest już za późno. Gdybym jednak teraz startowała w zawodzie aktora, pewnie skorzystałabym z wielu różnych szans.

Zawsze można wrócić do Krakowa. Rozważa Pani taki powrót?

Rozważam. Na emeryturę. Wcześniej to niemożliwe. Zbyt mało wciąż dzieje się w Krakowie. Żartuję jednak często w gronie znajomych, że osiądę w mieście na starość. Będę przechadzać się plantami i od czasu do czasu grywać małe role w Narodowym Starym Teatrze.

Wywiad przeprowadziła Gabriela Kachel

Źródło zdjęcia: TU