Janosik to przeżytek. W Beskidzie Żywieckim mieliśmy takie gwiazdy zbójectwa, że importowany słowacki harnaś mógłby im kierpce czyścić!
Przed rozbójniczą złotą erą
W górach i na leżącym nieco na północ od nich Śląsku nigdy nie było przesadnie bezpiecznie. W przygranicznych warowniach często rezydowali tzw. raubritterzy. Ten pochodzący z języka niemieckiego termin oznaczał rycerzy, który oddawali się nie tylko służbie królowi, lecz także okazjonalnie rozbojom. Ich działalność była prawdziwym utrapieniem, co dobitnie zdaje się potwierdzać fakt, że król Kazimierz Jagiellończyk w zamian za przegonienie grasujących po Żywiecczyźnie braci Skrzyńskich był skłonny oddać komuś na własność zajmowaną przez nich warownię. Tak też uczynił, a wynagrodzonym dobrodziejem był Piotr Komorowski. W XVIw. raubritterstwo zanikło, ale już w kolejnym stuleciu zaczęła się prawdziwa "belle epoque" zbójectwa
Życie i śmierć Sobka Burego
W żywieckich aktach sądowych z 1624r. można natrafić na postać Sebastiana Burego. To samo nazwisko regularnie przewija się także w "Dziejopisie żywieckim". Wiadomo, że jako członek większej bandy brał udział w conajmniej trzech napadach, ale niestety w dokumentach brak wiarygodnych relacji o jego solowych hetmańskich wyczynach. Czym więc wsławił się ten watażka, skoro nie osiągnięciami? Towarzyszącym do grobowej deski czarnym humorem. Prowadzony na śmierć ku uciesze pospólstwa dokuczał katowi. W trakcie nadziewania go na hak rozbawiony krzyczał "Wio, Bury, do góry!". Dobry nastrój nie opuścił go nawet wtedy, gdy na jego oczach kaci poćwiartowali jego kompanów. Bury kpił i dowcipkował przez większość krwawego widowiska, ale ostatecznie umarł po cichu. Z jego ust nie padło nawet słowo skruchy. Nie błagał też o litość. W zbiorowej pamięci zapisał się nie tylko dzięki swojej nietuzinkowej śmierci. Ponoć gdzieś na Przełęczy Kocierskiej do tej pory są ukryte łupy z jednego z jego napadów.
Hrabia wychowany w chłopskiej chacie
Istnieje hipoteza, że jeden z najsłynniejszych beskidzkich rozbójników, Mateusz Klimczok, był biologicznym synem władającego Bielskiem hrabiego Sunnegha, który w wyniku działań okrutnej macochy został wygnany. Najprawdopodobniej to wierutna bzdura, ale doskonale wpisująca się w góralski folklor. Brednią nie jest natomiast ucieczka z Pilicy, zbójecki rajd pięćdziesięciu zbirów na Białą, kradzież 15 tys. guldenów w Palczowicach i szeroko zakrojona obława na Klimczoka po obydwu stronach biegnącej w górach polsko-austriackiej granicy. Pomimo bardzo widowiskowej ucieczki przez tę samą granicę, Klimczokowi nie udało się uniknąć śmierci. W 1697r. został schwytany i przewieziony do Krakowa. W czerwcu tego samego roku zawisł na haku.
W dziewiętnastym wieku nastąpił renesans legendy Mateusza Klimczoka. Mniej więcej w połowie stulecia wzniesienie Goryczna Skałka zostało nazwane Klimczok na jego cześć. Romantyzm kochał takich jak on. Polskich Robin Hoodów, którzy nie uznawali żadnej władzy nad sobą, a za najwyższy cel stawiali sobie odpłacenie się panom na krzywdy ludu. Lecz nie każdy beskidzki rozbójnik pasował do tego nad wyraz uładzonego stereotypu dobrego zbója. Jednym z nieprzystających do tego wzoru był Jerzy Fiedor, zwany Proćpakiem.
Od kłusownika do zbójnika
Jerzy Fiedor pochodził z Kamesznicy i do 1792r. parał się kłusownictwem. Zmienił branżę po pobycie w więzieniu w Nowym Wiśniczu, gdzie trafił za sprzedaż skóry z nieswojej krowy. Nie odsiedział całego wyroku, bo zbiegł. Po ucieczce schronił w kamesznickich lasach, gdzie w niedługim czasie z sobie podobnych ludzi złożył bandę. Pierwotnie zajmowali się kłusowaniem i handlem wymiennym z pasterzami, a następnie, gdy zainteresowała się nimi straż leśna, zaczęli napadać i rabować.
Proćpak był powszechnie znany z swojego okrucieństwa. Miał na sumieniu śmierć m. in. dwóch kupców z Półgórza zabitych dla blachy, jedwabiu i ałunu, handlarza płótnem i jego żony, bogatego gospodarza zamordowanego dla 400 złotych. Wsławił się napadem na plebanię w Zawoi, skąd z braku pieniędzy ukradł głównie ubrania. W tym miejscu postać Proćpaka znowu kłóci się ze stereotypem. Rozbójnik miał nie naprzykrzać się klerowi i być pobożnym. Fiedorowi zaś nie robiło większej różnicy, czy rabuje osobę świecką, czy duchowną.
Działalność Proćpaka ściągnęła na niego gniew austriackich organów ścigania, które postawiły sobie za najwyższy cel jego aresztowanie i osądzenie. Zbójnikowi udało mu się, co prawda uniknąć schwytania podczas obławy w Rajczy, ale ostatecznie trafił za kraty, a następnie na szubienicę przez swoją nazbyt gadatliwą kochankę. Został stracony w rodzinnej Kamesznicy jako ostatni wielki harnaś Beskidów Zachodnich. Jego śmierć jest symbolicznym końcem zbójnictwa na Żywiecczyźnie.
Nieszczęścia chodzą parami, a nawet trójkami
O Martynie i Pawle Portaszach dowiadujemy się z dziejopisu Komonieckiego. Wsławili się rabowaniem dworów i plebanii. Szczęście odwróciło się od nich po porwaniu i zabójstwie Marcina Jaski, urzędnika z Węgierskiej Górki. W ramach odwetu na zbójnikach sprowadzono do Żywca czterdziestu żołnierzy, którzy odcięli Portaszów od wspierających ich chłopów. W obliczu zagrożenia banda rozpierzchła się po górach, a sam Martyn zawędrował aż na Węgry. Jeszcze w tym samym roku wrócił jednak na Żywiecczyznę, gdzie próbował ukryć się u żony jednego ze wspierających chłopów. Ta jednak odmówiła mu schronienia w ramach zemsty za śmierć swoich bliskich i dodatkowo powiadomiła innych poszkodowanych w wyniku represji mieszkańców o obecności rozbójnika. Chłopi rzucili się za nim i jego bratem w pogoń.
Portaszów schwytano pod Wielką Raczą. Stamtąd doprowadzono ich przed oblicze żywieckiego sądu. Skazano ich oczywiście na śmierć, lecz zamiast od razu tradycyjnie powiesić obydwu na hakach, Martyna najpierw obdzierano ze skóry, następnie ucięto mu ręce i dopiero wtedy powieszono, a Pawła połamano kołem, by później, tak samo jak brata, pozbawić go ciągłości naskórka.
Trudno doszukać się jakiś pozytywów w historii braci Portasz. Może poza jednym - obydwaj nawrócili się przed śmiercią. Martyn nawet przekonał swojego spowiednika, że zapisał jego i Pawła do Bractwa Różańcowego. Ale gwałtowny zwrot w stronę Boga nie wybielił rozbójników. Nie sprawił, że ludzie zapomnieli o rabunkach, porwaniu i śmierci Jaski oraz późniejszych krzywdach ludu.
Schyłek siedemnastego wieku to sądny czas dla Żywca nie tylko z powodu działalności Portaszów. W 1695r. doszło do wybitnie zuchwałego, żeby nie powiedzieć wręcz bezczelnego napadu na miasto. Kierował im pochodzący z Szarego Tomasz Masny. Choć sam skok był doskonale przygotowany i skuteczny, Masny nie cieszył się długo sukcesem. Schwytanego rozbójnika przewieziono do obrabowanego Żywca, gdzie wpierw zdarto z niego pasy, później pozbawiono rąk, by na końcu wbić go na pal.
Co jest nie tak z Janosikiem?
Chociażby to, że Juraj Janosik nie zbójował na ziemiach polskich. Legendarny dzisiaj rozbójnik pochodził z Terchowej na ówczesnych Węgrzech. Zaczął rabować w 1711r., a rok później został harnasiem. Wraz ze swoją kompanią grasował po Orawie i Spiszu, zapuszczał się nawet na Morawy i Śląsk, ale granicy Rzeczypospolitej nie przekroczył. Zasięg działań i śmiałość Janosika zasługują na podziw, ale patrząc przez pryzmat jego ofiar można dojść do wniosku, że miał więcej wspólnego z Jerzym Fiedorem niż Robin Hoodem. Napadał na urzędników państwowych, handlarzy, ale też na chłopów, pasterzy, duchownych i wszystkich innych, których przyzwoitość zabraniała okradać. Ponadto zbójował tylko przez dwa lata, w tym jedynie rok na własny rachunek i w tym czasie dwukrotnie trafił do więzienia. Powieszono go na haku w marcu 1713r. Tyle o Janosiku mówi historia, a co powie nam legenda?
Legenda przedstawi nam bardzo pobożnego obrońcę uciśnionych, człowieka obdarzonego wielkim sprytem i... magicznymi mocami. Taki już urok ludowych opowieści, że fakty wymieszały się z wyobrażeniami i powstał mit. Nawet jeśli sam Janosik nie przyszedł nigdy do Rzeczypospolitej, to zrobiła to za niego właśnie jego legenda, rozprzestrzeniając się po Pieninach i polskich Tatrach. Rozbójnika ponadto unieśmiertelniła sztuka. Tak samo jak o Klimczaku i Ondraszku pisano o nim poematy. Znalazł się na malowidłach i drzeworytach. O Janosika upomniał się także film. Mało kto nie widział serialu w reżyserii Jerzego Passendorfera z Markiem Perepeczką w roli Jury Janosika.
Tylko mariaż z kinem i związane z tym doczesne miejsce w popkulturze daje Janosikowi przewagę nad beskidzkimi zbójnikami, bo w gruncie rzeczy za życia niczym szczególnym się nie wyróżnił.
Autor: Marta Duda
Źródło: B. G. Sala, Księga Karpackich Zbójników, Olszanica 2015