Kultura

Zróbmy ten wywiad sprawnie, bo spieszę się na koncert Organka. Zna Pan takiego?

Coś tam słyszałem.

I co Pan o nim myśli, bo trochę się Pan chyba zna na muzyce?

No daje chłop radę...

Wyruszył w świat z glinianego domu w małych Raczkach na północy Polski. Z różańcem wciśniętym do ręki przez matkę i nożem, który został mu po ojcu. Tak przynajmniej śpiewa Tomasz Organek, muzyk, kompozytor i autor tekstów, co to sprzedał swą duszę za sławę i blichtr.

Gabriela Kachel: Z domu wynosi się zarówno rzeczy dobre, jak i złe. Co Pan wyniósł, prócz różańca i noża?

Zrozumienie i poszanowanie własnego terytorium. A także świadomość wolności i prawa do tego, że się stanowi o sobie. Mimo tego, że mieszkałem w pokoju bez okien drzwi to wiedziałem, że to jest mój pokój. Każdy w naszym domu szanował to, co robi druga osoba. Myślę tutaj o babci, Mamie i bracie, bo ojciec umarł, kiedy miałem 15 lat.

GK: Dzieciństwo bez kar?

Właściwie tak, bo nawet kiedy wpadaliśmy z bratem na durne i ryzykowne pomysły, mama nas nie ograniczała, nie zatrzymywała.

GK: Zaufanie?

Zdawała sobie sprawę, ze jestem samodzielny. Przez to że ojciec zmarł bardzo wcześniej, musiałem czasami wchodzić w jego rolę. I myślę, że dzięki temu mama miała do mnie większe zaufanie. Nawet wtedy, kiedy w podstawówce wyskakiwałem nagle do odległego od sto kilometrów Białegostoku.

GK: Po co Pan tam jechał?

Słuchałem wtedy Depeche Mode i chciałem wyglądać jak oni. Wie pani, czarne koszule, czarne buty. I do Białegostoku jechałem właśnie po te „depeszki”. Radziłem sobie w różnych sytuacjach całkiem nieźle, a zaufanie, które mama miała do mnie, sprawiało, że byłem w stanie dużo osiągnąć.

GK: Miejsce determinuje to, kim się stajemy. Kim chcemy być?

Oczywiście, nawet gdy spojrzy się na tak banalną sprawę, jak autobusy.

GK: Autobusy?

Tak, bo kursowały tylko do 19. Po tej godzinie do Raczek nie było jak się dostać. Wioska była niczym wyspa położona między Oleckiem, Augustowem i Suwałkami Gdziekolwiek chciałem iść, do kina, na imprezę czy na koncert, musiałem się z tym liczyć.

GK: Ograniczenia sprawiały, że chciał Pan więcej? Mocniej?

Sprawiały, że musiałem tego wszystkiego szukać u siebie. W domu. I tak pojawiły się książki, płyty i cały świat, który sobie stworzyłem. Oswojony, bliski, taki na wyciągnięcie ręki. Tak rozwijała się moja wyobraźnia.

To ona sprawiła, że przestrzeń domu zrobiła się za ciasna. Że chciał Pan uciec? „Nigdy nie chciałem być jak wy, gdy wyjeżdżałem wyły. Ki Czort mnie ciągnął. Do miasta jedź tak mówił mi” – śpiewa Pan w piosence Ki Czort.

Miałem kompleks małego miasteczka. Rozbuchane chęci, rzeczywistość podglądana w telewizorze, czy wysłyszana na płytach, pozwalała mi wierzyć, że istnieje świat lepszy, bardziej kolorowy, pełniejszy. To mnie bardzo pociągało i chciałem ten świat sprawdzić. Doskonałym pretekstem była matura i egzamin na studia.

GK: Co Pan myślał wyjeżdżając?

Że kupiłem bilet tylko w jedną stronę, że już do Raczek nie wrócę.

GK: To się zmieniło?

Nie wykluczam, że kiedyś pojawi się we mnie pragnienie, by wrócić, skąd się odeszło. Tak jak pojawiło się w głowie brata który mieszka od 15 lat w Niemczech, ale dom wybudował w Raczkach. Wtedy jednak, kiedy wyjeżdżałem, miałem w sobie chęć szukana czegoś więcej, mocniej czy bardziej. Z czasem zrozumiałem, że to więcej, bardziej, lepiej siedzi wyłącznie w mojej głowie.

GK: Ucieka się od tego co się ma w głowie?

Myślę, że ja bardziej goniłem niż uciekałem. Oczywiście, bałem się stagnacji, prowincjonalności, nudy, czy niespełnienia. Ale bardziej kierowała mną fascynacja światem, o którym czytałem, którego słuchałem i który poza Raczkami miał istnieć. Wydawało mi się, że to będzie Bóg wie co...

GK: A nie było?

No było. Nowi ludzie, nowy świat, świeże środowisko. Filologia angielska, którą studiowałem, też mnie rozwijała, poszerzała horyzonty. Poznałem ciekawych ludzi, interesujące środowisko i poczułem, że jestem na swoim miejscu. Do tego zacząłem grać już całkiem poważnie, pojawiły się pierwsze zespoły i wiedziałem, że to jest dobre. Tyle że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chciałem znowu więcej i jeszcze dalej.

GK: Szkoła to chyba nie było „więcej” i „dalej”?

Szkoła była przypadkiem i to przypadkiem czysto praktycznym. Nigdy nie czułem powołania, by nauczać, nie myślałem o misji.

GK: Trzeba było zarabiać pieniądze?

Trzeba było gdzieś się zatrzymać, by nie wracać. Akademik się skończył, skończyło się stypendium, trzeba było zarobić na jedzenie i mieszkanie.

GK: Z muzyki się nie dało?

Na tamtym etapie nie, choć zarabialiśmy jakieś niewielkie pieniądze. Nie tak duże, by się z nich utrzymać. Znajomi powiedzieli mi wówczas o firmie, która woziła nauczycieli obcych języków do miejsc tak prowincjonalnych, że żaden belfer nie chciał zamieszkać w nich na stałe. To podróżowanie trwało dwa lata i zakończyło się dość drastycznie.

Była zima i wypadek..

... który wymazał mi pół roku życia.

GK: I wtedy Pan wszystko przewartościował i postanowił „koniec, zmieniam swoje życie” ?

Gdy wracam do tego dziś, układa się to w jakąś logiczną konsekwencję wydarzeń. Wtedy tak tego nie traktowałem. Leżąc w szpitalu nie przeskalowywałem swojego życiorysu. Nie mówiłem sobie: Boże, życie jest takie krótkie i kruche, musisz coś z nim zrobić, coś w nim zmienić. Nie mówiłem, bo już dobrze to wiedziałem. Uświadomiła mi to wyraźnie i dobitnie śmierć ojca. Tak się jakoś wtedy poukładało, że Sofa zaczęła więcej grać, więc decyzja o tym, że nie wracam do szkoły, była prostsza. I kiedy zaczęliśmy dawać duże koncerty, grać z Sistars, w studiu Agnieszki Osieckiej z O., czy jako support przed innymi zespołami, rosła we mnie powoli świadomość, że jeśli chcę zająć się muzyką na poważnie, to nie może być ona tylko weekendowym hobby, ale czymś, co robię na cały etat. Tak to się wszystko zaczęło.

GK: Gdy patrzy Pan wstecz na sumę różnych zdarzeń, które układają się w pewien ciąg, czuje się Pan na właściwym miejscu?

Tak, ale nie byłoby tego miejsca bez Sofy, w której nauczyłem się zaplecza bycia muzykiem, artystą. To w Sofie przecież zacząłem pisać. Może jeszcze niezbyt udolnie, ale uświadomiło mi to, że chcę właśnie w ten sposób się wyrażać. To wtedy też poczułem, że polskie słowa są ważniejsze, mocniej dotykają, niosą o wiele więcej skojarzeń i emocji niż te angielskie. W tym zespole dojrzewałem powoli do tego, co dziś opowiadam swoją muzyką i tekstem.

GK: To dojrzewanie do Organka było spontaniczne, wychodziło z Pana trzewi, czy był w tym procesie kreacja?

Nie było w tym żadnego wyrachowanego planu. Bardzo dobrze czułem się w rolach muzyka, twórcy i kompozytora. Wchodziłem w nie intuicyjnie. To rosło, pęczniało, by w końcu odnaleźć mnie w miejscu, w którym miałem już zupełnie inny pomysł na muzykę i na siebie. Tak narodził się Organek, w którym spotkały się wszystkie moje fascynacje pielęgnowane od podstawówki.

GK: Ile jest Pana w tekstach, ile zostawia Pan dla siebie?

Nie umiem tego rozgraniczyć, procentowo wyliczyć, co jest prawdą, co konfabulacją. Nie jest to też kreacja artystyczna, bo w każdym utworze jestem w jakimś sensie autentyczny. Nie wszystkie dane się zgadzają i nie wszystkie fakty znajdą pokrycie, ale też nie czuję, abym musiał się spowiadać ze swego życia po kolei. To, co powstaje, musi być spójne literacko. Musi gryźć. I temu głównie podporządkowuję proces pisania tekstu. Bardziej zależy mi, by teksty były emocjonalne, bo właśnie w tych emocjach można bardziej mnie odnaleźć niż w szczegółach z mojego życia.

GK: Na ile w byciu artystą trzeba nauczyć się pokazywać nagie plecy?

Na sto procent.

GK: Aż tak?

Po co inaczej wychodzić na scenę? Nie mam doświadczenia w zakrywaniu pleców. Dla mnie to jednoznaczne, że wychodzę i mówię: „Oto jestem”. I albo spotkam z akceptacją, sprzężeniem zwrotnym, albo nie.

GK: Takie dawanie siebie nie bywa niebezpieczne?

Bywa, bo potem trzeba ze sceny zejść. I wtedy łatwo się pośliznąć. Kiedy kończy się koncert, w którym było się dla 1500 osób, ciężko jest tak po prostu zamknąć się w hotelu i zasnąć, przejść do normalnego życia. Trzeba nauczyć się wyciszać emocje.

GK: To cena sukcesu. Jak się Pan z nim układa?

Dobrze się z nim układam. Który muzyk narzeka, kiedy płyty się sprzedają a ludzie przychodzą na koncerty, by go słuchać? Oczywiście na drugiej szali ciążą brak anonimowość, intensywność, która męczy i pytanie, kiedy przestać, kiedy powiedzieć dość. Koncerty są obciążające i psychicznie, i fizycznie, bo przecież za każdym razem, czy to we Wrocławiu, Gdańsku, Koszalinie czy u was w Krakowie muszę być mistrzem świata. Nie mogę zrobić czegoś bokiem, częścią siebie, bo akurat mam gorszy dzień, bo wolałbym siedzieć sam w pokoju i z nikim się nie spotykać. Muszę wyjść i być za każdym razem świetny. To nie jest łatwe.

GK: Nie jest też łatwo po pierwszej świetnej płycie nagrać drugą, równie dobrze. Mierzył się Pan z takim obciążeniem?

Nie. Nie rozgrywałem tego marketingowo, nie kalkulowałem, nie zamęczałem się. Druga płyta przychodziła naturalnie. I może właśnie brak tego napięcia leży u źródeł naszej popularności? Nie robimy niczego na siłę, jak dziś nie wychodzi, to nie wychodzi. Tak samo było z drugą płytą.

GK: Nie siedział Pan w depresji w ciemnym pokoju, bojąc się że melodia nie przychodzi?

Jeśli nie przychodzi, to nie przychodzi. Nie zamęczam się tym. Nie tracę w godzinę wiary w siebie i w swoje umiejętności. Wiem, że potrafię i umiem na to czekać.

GK: 20 lat temu myślał Pan inaczej?

Na pewnie, ale jak? Nie umiem dziś odpowiedzieć. Byłem w innym punkcie życia, dziś jestem w innym i nie chcę się teraz zastanawiać nad przeszłością.

GK: Bo wspomnienia bywają niewygodne, jak Pan śpiewa?

A kto z nas nie ma takich wspomnień, o których chciałbym zapomnieć? O swoich oczywiście nie opowiem.

GK: „Popełniałem błędy, doprowadzałem ludzi do płaczu”, to też z Pana tekstu. Było tak?

Wielokrotnie.

GK: I jak się z tym żyje?

Źle, ale uczę się, wyciągam wnioski i staram się nie krzywdzić ludzi.

GK: Ma Pan przy sobie taką osobę, która jest niczym papierek lakmusowy?

Moja dziewczyna, Magda, która potrafi powiedzieć mi wszystko w twarz. Mocno, że czasami boli. I to jest świetne, bo trzyma mnie bardzo blisko ziemi. Nie pozwala odlecieć nawet na metr.

GK: Wierzy Pan w przypadki, w pewną losowość zdarzeń?

Pewnie jest na to jakaś teoria psychologiczna, może filozoficzna, która mówi, że człowiek porusza się niczym w żyle wodnej, wśród korytarzy i rozgałęzień. Musi co jakiś czas wybierać, czy skręci w prawo, w lewo, a może zawróci. I te wybory przesądzają o miejscu, do którego dojdzie, do przecięcia, w którym coś się podzieje, coś, co wpłynie na kolejne ruchu. Człowiek jest sumą wyborów, na które się decyduje. Czy to przypadek?

GK: Przypadek sprawia, jacy ludzie Pana otaczają?

Nie mam wokół siebie nikogo, kto ma złą energię, ciągnie mnie w dół. Może to moje podświadome działanie, by eliminować tych, którzy potrafią podcinać skrzydła? W efekcie znajduję się w sytuacji, w której mam świetnych ludzi w zespole, i to nie tylko muzyków, ale doskonałych kompanów. To ważne, bo na scenie spędzamy dwie godziny, ale kolejne dziesięć na próbach i w drodze. Poza sceną. To moja druga rodzina. Niewymuszona, i to jest dobre.

Organek też jest niewymuszony. Nie mówi, że jest odkrywcą, to się ludziom podoba.

Nie mówię, bo niczego nie odkryłem, nie wymyśliłem. No i może gdybym miał te 20 lat mniej, to siliłbym się na oryginalność; mam jednak 40 i wiem, że na takie dyrdymały nikt się nie nabierze, więc nie próbuję nic wymyślać. Mam do siebie zaufanie.

GK: Dedykował Pan tę płytę mamie. Która piosenka podoba jej się najbardziej?

Lubi Czarną Madonnę i Ultimo

Mnie najbardziej podoba się Ultimo.

To jak Jerzemu Skolimowskiemu. Wczoraj mi to powiedział.

Może jest taki sentymentalny jak ja.

I taki jak ja.

GK: Sentymentalny człowiek, który muzyką komunikuje się ze światem?

Wykorzystuje to narzędzie jako platformę.Bo choć w roli Organka nie mam problemów z otwieraniem się, to prywatnie nie bywa tak prosto. Nie jestem jokerem.

Autor: Gabriela Kachel

Źródło zdjęcia: TU