Kultura

Nie jest odludkiem, ale za samotność na Antarktydzie odda wszystkie przyjemności na ziemi

Nie zrobiła tego dla kobiet, ale to one dziś mają ją za bohaterkę.

Nie potrafi się chwalić, a o swoim haśle w Wikipedii mówi z takim zdziwieniem, jakby ktoś stworzył je przez pomyłkę. Filigranowa Małgorzata Wojtaczka, pierwsza Polka, która samotnie zdobyła Biegun Południowy, wciąż chyba nie wierzy, że dotarła tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Gdzie diabeł nie może tam Wojtaczkę pośle

Na takie dziewczynki mówi się żywe srebro. Albo gorzej, że mają diabła za skórą. Bo nie wysiedzą w miejscu i nie uszyją sukienek lalkom. Bo wolą majsterkować niż bawić się z koleżankami, naprawiać samochód niż gotować z mamą w kuchni. Takie dziewczynki, jak Małgosia Wojtaczka, nie będą siedzieć osiem godzin przed komputerem i chodzić w garsonkach do pracy. Bo wciąga je świat dziki i nieznany. Surowy i tajemniczy. Fascynują głębokie jaskinie, dalekie rejsy i samotność gdzieś na końcu świata. Może wtedy, kiedy Gosia ma kilka lat i siedzi z tatą w garażu, jeszcze nie śni o ekstremalnych emocjach, wędrówkach po norweskim płaskowyżu czy treningach, podczas których będzie ciągnąć za sobą opony samochodowe. Może? Kto to wie.

Słaba płeć

Na takie dziewczyny, jak Wojtaczka koledzy Jurka Kukuczki mówili złośliwie kobietony albo konie. Bo więcej jedzą niż są w stanie wnieść w plecaku. Do tego nie myślą jak faceci i potrafią się kłócić o szminkę. Takie dziewczyny jak Wanda Rutkiewicz czy Anna Czerwińska nie miały łatwo. - Imponowały mi, bo przecierały szlaki – nie kryje Gosia Wojtaczka. - Dzięki determinacji i walki, udało im się nie tylko przetrwać w męskim, czasami bezlitosnym, świecie, ale i pokazać, że potrafią dokonywać rzeczy równie wielkich. Czytała o nich i może gdzieś tam, w głowie powoli rodziła się myśl, żeby być jak one. Przekroczyć granice, które bywają trudne nawet dla facetów.

Twierdzi, że miała łatwiej. Bo czasy trochę już inne i przekonanie, że wiele rzeczy nie zależy wcale od płci, też jakby bardziej powszechne. Choćby wytrzymałość, psychiczne predyspozycje, by w skrajnie trudnych warunkach, iść cały czas do przodu. Nie poddawać się, choć pulki (sanki) ważą 120 kilogramów, wiatry wieją jakby na złość, prosto w oczy, a śnieg sypie tak, jakby matka natura postanowiła nagle sobie z Gosi zakpić. - Wiedziałam, że to nie będzie łatwa wyprawa, że na lądzie czyhają szczeliny, że sanki mogą się wywracać, a temperatura odczuwalna sięgnie minus 45 stopni – wylicza. - I choć nieraz musiałam się szczypać, by się upewnić, że naprawdę tam jestem, nie było ani jednego ułamka sekundy, w którym bym żałowała, albo chciała zawrócić.

Nawet wtedy, kiedy wcale nie było tak, jak sobie zaplanowała. - Nie da się wszystkiego przewidzieć. Ćwiczyłam na sucho wydostawanie się ze szczelin, ale nie mam bladego pojęcia, czy udałoby mi się wbić śrubę lodową i wyspinać się z dziury, gdybym faktycznie do niej wpadła – podkreśla. No i pogoda. - Wywinęła mi numer – uśmiecha się. Bo co z tego, że wiatry powinny wiać z południa, skoro po dwóch tygodniach wiały ze wschodu i północnego wschodu. Co z tego, że miało nie być opadów śniegu a dziwnym trafem sypało całe 14 dni. W takich warunkach sanki wcale nie są posłuszne, wilgoć potęguje zimno, a rozbijanie namiotu zamienia się w walkę.

Tyle że Gosia lubi walczyć.

Chora na Biegun

Na takie kobiety mówi się, że jak już zachorują, to jak amen w pacierzu. Tak było od czasów studiów, kiedy pojechała pierwszy raz wspinać się w góry; i później, gdy postanowiła eksplorować jaskinie. Zawsze szukała wyzwań, miejsc nieodkrytych, dzikich. Takich, gdzie człowiek odrywa się od zgiełku miasta, przestaje żyć rachunkami, polityką, telewizją a zaczyna mierzyć się z samym sobą. Choroba na Biegun pojawiła się podczas wyprawy na Spitsbergen. Wtedy, kiedy w warunkach zimowych, na nartach, zdobyła szczyt Newtontoppen (1717 m n.p.m.), najwyższą górę Spitsbergenu, ciągnąc za sobą pulki ze sprzętem wyprawowym i jedzeniem. Wspomina: - Wracałam do domu i myślałam, że trzy tygodnie to zbyt krótko, że chętnie powtórzyłabym to doświadczenie. Południowy Biegun wydał się zamysłem diabelskim, nierealnym, na początku wyłącznie marzeniem, które we mnie kiełkowało.

Trafiło na żyzną glebę. Bo choć Gosia Antarktydę znała z wcześniejszych wypraw polarnych, samotne zdobycie Bieguna, bez pomocy z zewnątrz było wyzwaniem ekstremalnym. Książki Amundsena i Kamińskiego, które rozpalały wyobraźnie, dobrze oddawały wszystkie niebezpieczeństwa tej krainy. Samotna wędrówka przez 120 kilometrowy największy płaskowyż Europy – Hardangerviddę w Norwegii był ostatnim testem. Na tyle udanym, że Małgosia zaczęła kompletować sprzęt i przygotowywać organizm. Na liście rzeczy niezbędnych znalazło się kilkaset rzeczy; od namiotu, nart, kuchenki, po rozgrzewające plastry, rękawiczki, czapki, bieliznę termiczną. W jej codziennym treningu prócz biegania, wędrówek z ciężkim plecakiem, pojawiły się ćwiczenia z piłką lekarską i treningi, podczas których ta mała, drobniutka kobieta ciągnęła za sobą opony samochodowe. Czas płynął nieubłaganie, a sytuacja robiła się nerwowa. - Bo buty były złe i trzeba było wymieniać, narty przyszły w ostatniej chwili, pulki miały być miesiąc wcześniej - wymienia. Przed wyjazdem w moim domu koczowali przyjaciele, którzy pomagali w pakowaniu i trzymaniu nerwów na wodzy.

Sanki okazały się cięższe niż planowała. Ona sama zmęczona i pełna obaw i złych snów, czy wszystko się uda.

Zdrzemnę się na Biegunie

Na takie kobiety mówi się niezłomne. Niezależne i nie bojące się samotności. Takie, które potrafią zapomnieć na dwa miesiące o myciu, kosmetykach i łatwym życiu. Którym wystarczy paczka mokrych chusteczek i wysiłek fizyczny, który działa jak petarda. Bo daje takiego kopa, którego nie da się przyrównać do czegokolwiek innego. Małgosia jest w stanie wiele poświęcić dla celu, ale dostaje coś w zamian. - Magię surowej natury – podkreśla. - Krajobraz Antarktydy przypomina zastygłe morze, czasami spokojne, lekko pomarszczone, innym razem wzburzone rozszalałe jak w trakcie sztormu. Dostrzegasz wielkie fale, czasem białe grzywy, wydmy wyrzeźbione przez wiatr i dosłownie zamierasz– opisuje. Czujesz na twarzy wiatr, skrzypienie śniegu, czasami otacza cię tak wielka cisza jakby kończył się świat.

W takim krajobrazie łatwo się zatopić. I Wojtaczka nieraz się topiła. Podczas przerw zagapiała się na te swoje bałwany, podczas drogi nie była w stanie przyspieszyć, bo wciąż miała mało. - Musiałam w końcu się ogarnąć i trzymać ustalonego planu – mówi.

Pobudka o szóstej rano, grzanie wody, gotowanie płatków owsianych, przygotowanie słodyczy na drogę, smarowanie kremem. Kolejne warstwy ubrań trzeba nakładać dokładnie i precyzyjnie. Tak by nie nabawić się odcisków, i tak, by źle zawiązana sznurówka nie mściła się w trakcie drogi. - Zakładanie butów zabierało mi 15 minut, a potem jeszcze przenoszenie rzeczy do sanek i 20 kilometrów drogi. Średnio 9-11 godzin dziennie. W przerwach batony, chałwa, sezamki, cukierki czekoladowe, trufle, kabanosy i suchary przełożone smalcem. Około 4 i pół tysiąca kilokalorii dziennie. A i tak się chudnie – zaznacza.

Strach? Był. I to różny. Że złamie nogę, przypląta się infekcja, organizm nie wytrzyma temperatur. Gdy zbliżałam się do Bieguna, ostrożniej stawiałam narty, bo już gdzieś czaiła się myśl, że jest szansa, by to zrobić. Zmęczenie i pytanie „czy się uda?” zagłuszała śpiewaniem. Takim do wewnątrz, by nie marnować energii. Obok kawałków Elektrycznych Gitar, wędrowały z nią kolędy, a czasami i przekleństwa, gdy sanki wywróciły się na świeżym śniegu i trzeba je było podnosić, tracąc czas i siły.

Meldowała się codziennie. W amerykańskiej bazie podawała swoją pozycję, co kilka dni wysyłała maila, który koledzy zamieszczali na stronie. - Byłam zdziwiona, że tak wiele osób mi kibicuje, sprawdza pozycję i zagrzewa do walki. Przydało się zwłaszcza na finiszu, kiedy nie rozłożyła namiotu i postanowiła przejść ostatni odcinek bez snu. „Zdrzemnę się na Biegunie” - pomyślała sobie.

Na miejscu była po 20 godzinach. Czekała na nią gorąca herbata i ciepły posiłek. - Życie jest piękne – pomyślała i poszła spać. Na trzy doby.

Autor: Gabriela Kachel

Zdjęcie: RMF 24

Ramka:

69 dni, 1300 kilometrów i pulki ważące 120 kilogramów. Do tego temperatury sięgające minus 35 stopni, wiatry i opady śniegu. Małgorzata Wojtaczka ratowała się maskami, rozgrzewającymi plastrami i słodyczami, które poprawiały jej humor. Wrocławianka nie boi się wyzwań i samotności. Sprawdziła się podczas wypraw jaskiniowych oraz ekspedycji w rejony polarne: na Islandię, Spitsbergen i Antarktydę. Brała udział w odkrywaniu nowych jaskiń w górach Picos de Europa w Hiszpanii. Dotarła na dno najgłębszej jaskini w tym paśmie: Sistema del Hou de la Canal Parda, na głębokość – minus 903 m.

Zdobyła, w warunkach zimowych, na nartach, szczyt Newtontoppen (1717 m n.p.m.), najwyższą górę Spitsbergenu, ciągnąc specjalne sanie (pulki) ze sprzętem wyprawowym i jedzeniem. Samotnie przeszła ponad 120 km przez największy płaskowyż Europy – Hardangerviddę w Norwegii.

Na Biegun Południowy postanowiła wyruszyć sama. Może dlatego, że do końca nie wierzy w całkowite równouprawnienie. Bo może gdzieś w tyle głowy miała myśl, że gdyby dotarła na Biegun w towarzystwie mężczyzny, jej nazwisko pojawiało by się przy okazji. A Gosia Wojtaczka nie lubi być przy okazji.