W niedzielne popołudnie scena Miejskiego Centrum Kultury w Żywcu należała do kabaretu Jurki, który zaserwował publiczności solidną dawkę śmiechu.Kabaret prezentował skecze z Albumu Rodzinnego ale również podczas występu nie zabrakło znanych już numerów i monologów jak „Wieczorne rozmowy Mirka i Lucyny” czy skecz „Odchudzanie”. Aby przełamać „lody” z publiką i stworzyć atmosferę rodzinną, (jak u babci) kabareciarze zaprosili na scenę dwójkę ludzi serwując im herbatę, a reszcie zebranych rozdali jogurty i paczkę suszonych śliwek.Występ skupiał się na polskiej rzeczywistości rodzinnej, ale też nie tylko. Kabareciarze prezentowali w skeczach życie rodziny inteligenckiej, która aby żyć spokojnie w swojej kamienicy musiała co wieczór udawać kłótnie rodzinne, przedstawili zarobki polonisty pracującego 22 lata w zawodzie, które zostały skonfrontowane z karierą złodziejską dziecka nauczyciela, który w jedną noc zarabia więcej niż ojciec na miesiąc. Ukazali niewydarzone rozmowy o seksie i przemijalności kobiecego ciała. Nie zabrakło również podczas występu piosenek poruszających tematykę nałogów: alkoholizmu, obżarstwa i nikotynizmu oraz kobiecego ciała.Dużym plusem podczas występu była improwizacja artystów, zabawa słowem i formą. Żarty na wielu poziomach, swoboda sceniczna, groteska czyli jeden uzupełniający się zespół. Występ był spontaniczny i charakteryzujący się dużym poziomem absurdu. A śmiech udzielał się nie tylko publiczności ale i czasem samym występującym. Na uwagę również zasługują metamorfozy Agnieszki Litwin-Sobańskiej, która w każdym skeczu zmieniała się nie do poznania. Natomiast atrybutem rozpoznawczym były różowe rajstopy.Dzięki występowi zebrana publiczność miała okazję oderwać się do szarej rzeczywistości, a ogromna dawka śmiechu nie jednemu podniosła poziom endorfin o kilka procent. Podczas tego wieczoru narzekać można było jedynie na połowiczną frekwencję. Być może przyczyną tej absencji była pogoda, a może dzień, cytując kabaret Jurki:- Wiesz jaki dzisiaj jest dzień?- PONURYDla tych co przyszli na kabaret na pewno taki nie był.
W piątkowy wieczór o godzinie 20.30 rozpoczął się koncert jazzowy w Kawiarni Wiedeńskiej „DeKaffe”. Wystąpił powstały przed kilkoma miesiącami zespół pochodzący ze Śląska - Piotr Schmidt Quartet. Zespół zagrał w czteroosobowym składzie: Piotr Schmidt, Tomasz Bura, Michał Kapczuk, Sebastian Kuchczyński. Koncert był podzielony na dwie, około czterdziestominutowe części, w których artyści próbowali rozgrzać publiczność.Niestety koncert nie należał do najlepszych, w porównaniu do wcześniejszych, jakie odbyły się w Kawiarni Wiedeńskiej, warto wspomnieć choćby występ Stefana Honig’a, który zabrał publiczność w magiczny odmienny świat zadumy i melancholii. Jazzowy Quartet wydał się nazbyt sztuczny w tym co robi, a przecież jazz posiada tendencję do improwizacji, specyficznej „mowy instrumentów”, lekkości, płynności, dowolności. Występ powinien być iście muzyczną i plastyczną ucztą, wypełniony zarówno indywidualnymi popisami danego muzyka oraz wirtuozerską grą, której zabrakło. Nie można zaprzeczyć, iż Quartet pod przewodnictwem Piotra Schmidt’a posiada doskonałą technikę gry. Warto tutaj pochwalić basistę za świetną, osobliwą technikę klangu na gitarze, pokroju najlepszego polskiego basisty Wojtka Pilichowskiego. Mimo dobrego warsztatu rzemieślniczego grupie brakuje duszy, brakuje zespolenia z instrumentem, z publicznością. Jedynym wyjątkiem był klawiszowiec, który dał z siebie wszystko, włożył sporo energii, miłości, ducha w swoją grę, co można było zauważyć. Wydawać by się mogło, że to właśnie klawiszowiec, a nie frontman grający na trąbce zespala cały zespół w całość, nadaje mu sens. Brak duszy być może spowodowany jest tym, iż muzycy grali z nut, a nie dali ponieść się emocjom jakie płynęły z dźwięków. Każdy utwór Quartetu był za bardzo schematyczny, za mało improwizacji, a za dużo ram dźwiękowych. Po skończonym koncercie można było odnieść wrażenie, iż muzycy nie szanują swojej publiczności, gdyż ta domagała się głośno i owacyjnie bisów, natomiast jazzmani niewzruszeni niczym, bez żadnego słowa udali się do swojego stolika. Dopiero po długich konsultacjach między sobą, „co mają zagrać”, łaskawie wyszli na „scenę”.
…czyli słów kilka o twórczości kulturalnej nauczycieli, ich współpracy ze środowiskiem lokalnym oraz korzystaniu z kultury (na podstawie badań w żywieckich szkołach ponadgimnazjalnych)”
Kiedy siadam do napisania tego artykułu, nie myślę o tym, jak bardzo sport wpłynął na moje życie. Kolejny głęboki wdech, wydech, świadomość własnego zdrowia. I pozytywów, jakie daje ruch. Wracam pamięcią do lat najmłodszych, kiedy jako mały, ciekawy świata dziecko chwyciłem pierwszą piłeczkę do ręki, kopnąłem pierwszą piłkę do nogi. I gdzieś przez te wszystkie lata ta piłka do różnego rodzaju sportu, ciągle ze mną jest. I dzięki temu czuję się ciągle młodo. Bo wiek na papierze nie ma znaczenia. To jak się czuję wewnątrz, wyznacza to, kim jestem na zewnątrz.Zaczęło się od ciekawości. Padło kiedyś hasło: to jest fajne. Będziemy to robić. I tak przy każdej lekcji wychowania fizycznego, czy też boiska pod blokiem, kopaliśmy, odbijaliśmy tę piłkę w imię frajdy, pasji, chęci spędzania wspólnych chwil razem, bo w grupie zaczęliśmy się realizować. Wtedy jeszcze nie mieliśmy o tym pojęcia, chcieliśmy to robić, w dodatku razem. Bez żadnej ideologii.Czego się nie dotknąłem, jakikolwiek sport związany z piłką, to zawsze był talent. Rzucałem masowo w koszykówkę za 3 punkty, jak niegdyś John Stockton z Utah Jazz. Przez pewien czas wystawiałem kolegom piłki na szkolnych zajęciach, jak Paweł Zagumny. Kiedyś otrzymałem w domu rodzinnym zwykłą rakietkę do tenisa stołowego. W szkole stały 4 stoły. Samemu – grać się nie da. Kolega do zabawy znalazł się szybko. Byli też inni. Były także pierwsze zawody. Od razu zwycięstwo. I ten głos wewnętrzny: będę coś z tym dalej robić. I tak zleciał czas aż do dziś, gdzie obecnie nie mam miejsca na swoje trofea we własnym pokoju. Inne piłki trzeba było wcześniej odłożyć i skupić się tylko na jednej dyscyplinie. To się nazywa oddanie całkowite.
Punktem moich rozważań jest stwierdzenie Tomasza Piątka, które znalazło się w wywiadzie przeprowadzonym przez Arka Gruszczyńskiego – „czytanie jest dla frajerów”[1]. Czy rzeczywiście w kraju, w którym zamyka się biblioteki (eufemicznie – „łączy się”), a w szkołach zamiast pokazywać, że literatura powinna uczyć wrażliwości, formatuje się mózgi i zapycha głowy młodych ludzi siermiężnymi lekturami, można mówić o roli i wpływie literatury?Nie tak dawno, bo w roku 1983, Maria Janion w wywiadzie przeprowadzonym przez Jerzego Niesiobędzkiego, mówiła o kryzysie humanistyki, brakiem odpowiedzi na potrzeby społeczne z jej strony. W tym samym wywiadzie badaczka literatury mówiła również o terapeutycznej roli literatury dla współczesnego człowieka[2]. Czy dziś, po dwudziestu ośmiu latach od tego stwierdzenia, literatura nadal spełnia rolę „terapeutyczną”?Współczesny człowiek, zagubiony w cywilizacji technicznej, mający trudności z przystosowaniem się do cywilizacyjnego tempa życia, raczej nie szuka odpowiedzi na pytania egzystencjalne w literaturze, przykładem młodzież szkolna, która coraz częściej widzi brak sensu czytania „Lalki” Bolesława Prusa czy w ogóle sensu sięgania po literaturę.Dawniej literatura potrafiła zmieniać świat, wpływała na ludzi – wystarczy jako przykład podać „Cierpienia młodego Wertera” – powieść, która wpłynęła na ludzi do tego stopnia, że popełniali oni samobójstwa z miłości, mając egzemplarz tejże książki w kieszeni[3]. Literatura w swoim zamiarze ma uczyć bycia wrażliwym, wrażliwym na różne rzeczy, zjawiska, co za tym idzie powinna powodować pewne zmiany w świecie – czy tak się dzieje?
Społeczeństwo zwykle, gdy ma do czynienia z dzieckiem, które „zeszło na złą drogę” posądza za to środowisko, w jakim się wychowywało dziecko. Badacze psychologii oraz socjologii szukają winy w szkole, telewizji, grach komputerowych czy w filmach pełnych przemocy. Jednak przede wszystkim zaistniałą sytuacją obarczają rodziców, w rezultacie, czego psycholodzy, pedagodzy próbują pomóc dys-logicznym – „złym” dzieciom, „naprawiając” ich rodziców, sadząc, że powodem ich dysfunkcjonalności są niewłaściwe metody wychowawcze. Owszem, w wielu przypadkach tak jest, jednak niekiedy rodzice (wg badań) nie mają prawie żadnego oddziaływania na zachowanie swoich dzieci. Jakie dziecko można zatem określić mianem dys-logicznego? Bernard Rimland opisuje w książce „Dziecko dys-logiczne”, że jest nim wychowanek cierpiący na nadpobudliwość lub zaburzenia uwagi, zaburzenia umiejętności szkolnych, depresję, który jest agresywny, zbuntowany bądź porywczy.
Na rynku wydawnictw poświęconych Żywiecczyźnie ukazał się nowy – X numer – półrocznika Gronie. We wstępie możemy przeczytać, że został przygotowany przez nowy zespół redakcyjny pod przewodnictwem Mirosława Miodońskiego. O nowości wydawniczej dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, gdyż zarząd TMZŻ (organ wydający pismo) nie zadbał w żaden sposób o promocje i znając zamiłowanie Towarzystwa do „chomikowania” książek, będzie zalegał w magazynie przez kolejne 30 lat. Miło mi zarazem, że jestem pierwszą osobą, która podejmuje się rzetelnej recenzji tego numeru, ponieważ w trakcie poszukiwań w Internecie nie znalazłem żadnych informacji na temat „Groni” nr X.
Przechodząc obok plakatów porozwieszanych w mieście z informacją o koncercie zespołu Lips of Virgin i zespołu Dżouk, nikt zapewne nie spodziewał się tak fenomenalnego występu.W piątkowy wieczór w Piwiarni Żywieckiej zaprezentowały się dwie obiecujące kapele, zwłaszcza na uwagę zasługuje zespół pochodzący z Węgierskiej Górki „Dżouk”. Bluesmani dali naprawdę nieziemski koncert i w mojej opinii zaprezentowali się najlepiej podczas tego wieczoru. Wrażenie robiły gitarowe dźwięki, solówki i mocny, pewny głos wokalisty. Wokalista ma w sobie moc, która emanuje. Swoja charyzmą oraz ruchem scenicznym emanował w taki sposób, że z każdą upływającą sekundą coraz więcej osób znajdowało się pod sceną. Tylko pozazdrościć tak świetnego frontmana. Widać, że muzycy czują muzykę całym sercem. Rozgrzał publikę do czerwoności i na tyle, że nie chciała wypuścić zespołu ze sceny, domagając się raz po raz bisów.Zespół „Lips of Virgin” promował swoją najnowszą płytkę „Funky Monkey”. Już sam tytuł płyty zgodnie z recenzjami nawiązuje do muzyki „skocznej i pikantnej”. Muzycy Lips of Virgin dali dobry koncert, oprócz paru niedociągnięć technicznych i wokalnych (przed wokalista jeszcze duzo pracy, zwłaszcza nad dykcją, co słychać zarówno na koncertach, jak i na płycie), nie było widać tak wielkiego entuzjazmu na twarzach publiki, jak przy występie „Dżouka”. Mimo tego kapela dała sobie radę i publiczność na pewno zapamięta parę momentów z tego występu. Na uwagę zasługuje praca perkusisty, który niezmordowanie dawał z siebie wszystko i częściowo nadawał ton reszcie. Warto również zaznaczyć, że LoV to jeden w pierwszych kolektywów, który próbuje przełamać modę na muzykę rockową i okołorockową na Żywiecczyźnie, za co należą im się brawa. Grupa dopiero się rozkręca i progres jest naprawdę błyskawiczny, a 300 rozdanych płyt to tylko przedsmak wydarzeń i akcji, jakie już niebawem mogą „potrząsać” miastem.Niestety trzeba wypunktować najsłabsze ogniwo imprezy, czyli mało przemyślane wnętrze lokalu piwiarni, bo w okolicach godziny 21 nie dało się podejść do baru, a już tym bardziej koło niego przejść. Sprawa jest dosyć problematyczna, bo to właściwie jedyny lokal w Żywcu, w którym można zorganizować jakiś koncert, jednak wypadałoby pomyśleć nad przeniesieniem sceny i sprzętu muzycznego – na czas samych koncertów – do drewnianej wiaty ( połączonej z wnętrzem lokalu ), gdzie jest więcej miejsca.Piątkowy koncert zostanie na długo w pamięci, choćby ze względu na jego niepowtarzalny klimat i charyzmę wokalisty zespołu „Dżouk”, przy występie którego miało się wrażenie że świat zatrzymał się w miejscu. Oby takich występów było jak najwięcej.
Dlaczego muzyka płynąca z elektroakustyków pasuje do zieleni parku i lampki dobrego wina? Rozwiązanie tej zagadki poznali Ci, którzy w sobotę przyszli na koncert Przemysława Strączka i Teriver’a Cheung’a do Kawiarni Wiedeńskiej DeKaffe.Koncert rozpoczął się z lekkim poślizgiem. Po czym zaczęła się dwugodzinna uczta dla koneserów jazzowego grania na gitarze. Siła oraz jakość dźwięku płynąca z obu gitar była na bardzo wysokim poziomie. Słyszalny był każdy dźwięk. Zresztą, czego innego można się spodziewać po tak znakomitych muzykach dzierżących w dłoniach elektroakustyki marki Ibanez oraz Gibson? Gdy zamknęło się oczy w czasie grania, nie sposób było pozbyć się wrażenia, że na „scenie” siedzi więcej niż tylko dwie osoby. Energia bijąca od obu muzyków udzieliła się skromnej, lecz oddanej – przynajmniej w większości – publiczności, która entuzjastycznie reagowała na poczynania muzyków. Duet serwował publiczności zarówno dynamicznie jak i spokojnie aranżacyjnie utwory. Mimo, że żaden z artystów nie grał na gitarze basowej, to partie basu grane były naprzemiennie przez obu jazzmanów. W rezultacie ten niecodzienny eksperyment brzmiał nad wyraz dobrze. Muzycy zaserwowali publiczności muzykę momentami hipnotyczną, obłąkaną, jednostajną – gdzie jeden utwór bardziej przypominał drugi – innym zaś razem pulsującą, wprawiająca w trans. Malując liryczny pejzaż duo budowało atmosferę powoli zmierzając ku żywszym piosenkom. Szkoda, że dopiero pod koniec koncertu rozkręcili się „na maksa”. Ich trwające często nawet po kilka minut popisy solowe dawały ewidentnie dużą radość zarówno im, jak i ludziom przybyłym na koncert. Mimo tego, że niektórzy hałasowali niemiłosiernie, a szept w drugiej części koncertu okazywał się zjawiskiem paranormalnym i właściwie uniemożliwiał odbiór koncertu, występ emanował ogromną ilością luzu i scenicznej swobody, tak bardzo potrzebnej w muzyce jazzowej.Koncert był kameralny, publiczność w większości składała się ze znajomych, niestety może dlatego iż, występ zbiegł się w czasie z Dniami Powiatu, na które udało się więcej ludzi. Mimo to od samego początku było czuć od muzyków wielkie zaangażowanie. Widać, że grali na gitarach z wielką pasją i wkładali w to całą swoją energię oraz serce. Czasem aż ciężko uwierzyć, że ludzie wolą wybrać się w ciepły, słoneczny wieczór na imprezę masową zamiast delektować się dźwiękami płynącymi z instrumentów w zaciszu zamkowego parku sącząc lampkę wina, otulonym w przytulny koc. Ale z ludźmi tak to już bywa i mało co można w takiej sytuacji zrobić.
Ukazał się przewodnik o Żywcu zatytułowany „Żywiec znany i nieznany”. Publikacja ta została wydana w ramach projektu pt. „Rozwój współpracy kulturalnej i turystycznej bliźniaczych miast Żywiec i Cadca” współfinansowanego przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Współpracy Transgranicznej Rzeczpospolita Polska – Republika Słowacka 2007-2013 oraz z budżetu państwa za pośrednictwem Euroregionu Beskidy.